Marcin Makowski: Gry rekonstrukcyjne. Odwlekanie zmian szkodzi rządowi
Dziennikarze zwykli mawiać, że plotki o rekonstrukcji rządu zaczynają się pierwszy dzień po jego zaprzysiężeniu. To zupełnie normalne. Po pewnym czasie w grupie osób narażonych na tak duże obciążenia, ktoś zacznie odstawać. Inny pęknie, zdarzy się, że pobłądzi prowadzony własną ambicją. Od tego jest lider, czyli premier, aby podobne kryzysy przewidywać. A gdy zajdzie potrzeba, dokonywać trudnych wyborów. Problem zaczyna się wtedy, gdy sam lider nie może być pewny własnego stanowiska. A plotki o rekonstrukcji zaczynają się przeciągać, paraliżując normalną pracę rady ministrów.
31.10.2017 | aktual.: 31.10.2017 21:06
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
W krótkim odcinku czasu może to być konieczna terapia szokowa. W dłuższym - syndrom systemowego kryzysu hierarchii władzy w Polsce. To, co w tej chwili obserwujemy w postaci spektaklu o nazwie rekonstrukcja, przypomina raczej ten drugi scenariusz. W końcu dla wszystkich, łącznie z premier Beatą Szydło, oczywistym jest, że przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji personalnej, musi być ona skonsultowana z Jarosławem Kaczyńskim. Tymczasem prezes, który nie ma konstytucyjnych prerogatyw do wyboru składu rady ministrów, rozsiadł się wygodnie w fotelu. I zamiast roli nieformalnego doradcy szefowej rządu, postanowił wysłać sygnał do partyjnej góry i dołów.
Czujne oko prezesa
Ów sygnał - trzeba przyznać - jest dosyć czytelny. W dużym skrócie mówi on, że jeśli nie dojdzie do złagodzenia personalnych utarczek i zwarcia szeregów, sam naczelnik wkroczy na scenę. I skończy się rumakowanie. Nie jest tajemnicą, że plotek o zmianie na fotelu premiera nie wyssali z palca dziennikarze. Ta wersja faktycznie podawana jest nieoficjalnie wśród najbliższych współpracowników oraz polityków z otoczenia Kaczyńskiego. Pisały o tym wszystkie media, od Wirtualnej Polski, przez ”Sieci” po ”Rzeczpospolitą”. Skoro tak, trzeba przyjąć, że nawet jeśli do rekonstrukcji premier Szydło nie dojdzie, fakt, że mówi się o niej głośno, a polityk musi na podobne pytania z otwartą przyłbicą odpowiadać, mówi wiele o kulisach aktualnego układu władzy. Ujawnia również motywacje Jarosława Kaczyńskiego, który zaczął dostrzegać, że władza symboliczna oraz siła autorytetu, który posiada, w kluczowych dla niego aspektach nie przekłada się na władzę realną. Taki stan rzeczy budzi natomiast jego frustrację, a cierpliwość prezesa nie jest wieczna i niewyczerpana.
To dosyć czytelne, że ów polityczny oddech na plecach poczuła również Beata Szydło. W niedawnym wywiadzie dla ”Polski the Times” premier zapewniała, że budzi się rano i ”wciąż ma nowe pomysły i zapał”, oraz ”czuje się dobrze w tym miejscu”. Dodała przy tym, jakby asekurując się przed ewentualnymi listopadowymi zmianami, że: „Oczywiście to, kto stoi na czele rządu, to zawsze jest wypadkowa różnych okoliczności i wszystko może się zmienić, ale dziś nie widzę w Polsce sytuacji, która wymagałaby jakichś gwałtownych zmian w rządzie”. Logicznie rzecz biorąc premier ma rację. Rekordowe poparcie dla Zjednoczonej Prawicy, wysokie zaufanie społeczne dla niej samej, brak spektakularnych wpadek oraz dobra koniunktura gospodarcza, to mocne atuty w ręku Beaty Szydło. Zapewne w każdym innym europejskim państwie szef rządu z podobnymi osiągnięciami mógłby spać spokojnie. Natomiast lider obozu władzy, którym straszy się dzieci, zostałby za kulisami. Kontynuując strategię, która przyniosła dwa polityczne zwycięstwa w ciągu roku. Nie sama logika rządzi jednak polityką.
Poczucie misji
Czasami jest to również coś wykraczającego poza prosty bilans wizerunkowych zysków i strat. Poczucie misji, przekonanie o dziejowym posłannictwie oraz konieczność dokończenia zmiany systemowej której konsekwencje wykraczają poza horyzont jednego pokolenia. Właśnie takimi kategoriami - co wielokrotnie udowadniał - w ciągu całej swojej politycznej kariery kieruje się Jarosław Kaczyński. Choć z pozoru Zjednoczona Prawica wygląda jak dobrze funkcjonująca maszyna, coraz więcej części składowych zaczyna hamować rozpędzony walec reform.
Minister budownictwa i infrastruktury Andrzej Adamczyk kręci nosem na Centralny Port Komunikacyjny, minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski nie umie się uporać z ”postkomunistycznymi złogami” w resorcie i ”nadgonić taborów”, minister zdrowia Konstanty Radziwiłł postawą wobec rezydentów nie zjednał sobie sympatii opinii publicznej. Dodatkowo coraz trudniej bronić ministra środowiska Jana Szyszko. Gdzieś w tej układance, z nosem w excelowych tabelkach i zakochana w swoim resorcie, a nie w polityce, odstaje minister cyfryzacji Anna Streżyńska. Co się z nimi wydarzy? W tej chwili pewne jest tylko to, że losy każdej z potencjalnie rekonstruowanych osób będą się ważyć do ostatniej chwili. Są jeszcze około dwa tygodnie - może dłużej, jeśli opóźni się kompromis z prezydentem - aby udowodnić prezesowi, że mylił się w swoich pierwotnych ocenach. I wywalczyć drugą szansę.
Zmęczenie materiału
To nie jest korzystny dla rządu układ. Jednych bowiem paraliżuje strach, innych pcha on do wizerunkowej ofensywy z uciętą głową. Premier nagle musiała się personalnie zaangażować w sprawę pomnika Jana Pawła II we Francji, poszczególni szefowie resortów zaczęli natomiast biegać po mediach i urządzać konferencje prasowe.
Dlatego właśnie Jarosław Kaczyński musi bardzo uważać, aby nie przeszarżować. Do pewnego stopnia plotki o jego powrocie mobilizują. Jeśli jednak test wytrzymałości materiałowej na żywej tkance potrwa za długo, w końcu coś pęknie. Może w takim razie warto powrócić do powiedzenia, które uwielbiają politycy: ”Rekonstrukcje się robi, a nie o niej mówi”. Zbyt długo otrzymywany suspens męczy.
Marcin Makowski dla WP Opinie