Mały ekran jest wielki!
Towarem eksportowym amerykańskiego przemysłu filmowego nie są już hollywoodzkie superprodukcje. Ich miejsce zajęły seriale. Oferują więcej seksu, mniej tabu, wciągające fabuły, gatunkowe przewrotki. Ich scenariusze jeszcze nigdy nie były tak pomysłowe, a bohaterowie równie fascynujący. Oto przewodnik „Przekroju” po najnowszych telewizyjnych produkcjach.
02.02.2009 | aktual.: 09.02.2009 07:04
Amerykańscy marines kiszą się w upale w swoich wojskowych namiotach rozbitych gdzieś w Kuwejcie. Kamerą mini-DVD kręcą film z przystojnym, prężącym przed nimi nagie ciało kolegą gejem. Tak, tak – w amerykańskiej armii służą geje. Rasiści także: – Ta Chinka miała tak skośne oczy, że gdy płakała, łzy płynęły jej zza uszu – usiłuje żartować jeden z nich. Tuż przed rozpoczęciem inwazji dostają od dowództwa kombinezony ochronne. Zielone. Takie, w których walczy się w dżungli. Widać tym, którzy je przysłali, nie dała do myślenia nazwa poprzedniej amerykańskiej operacji w tym rejonie: „Pustynna burza”. – Ameryka jest doskonale przygotowana do wojny – puentuje złośliwie jakiś żołnierz. Inny wyjaśnia dziennikarzowi, który towarzyszy kompanii, czemu armia jest tak słabo zaopatrzona: – Gdybyśmy mieli wszystko, na co mamy ochotę, odechciałoby się nam zabijać. Jesteśmy pitbullami Ameryki.
Takich pocztówek z irackiej wojny, scen z serialu „Generation Kill” emitowanego w USA w lipcu 2008 roku (w polskim HBO od listopada), amerykańskie władze z pewnością nie chciałyby posyłać w świat.
Podobnie jak tych z serialu „Mad Men”, który obnaża seksizm, rasizm i antysemityzm Ameryki lat 60. – Dlaczego za każdym razem, gdy jakiś mężczyzna z biura zabiera mnie na lunch, automatycznie staję się dla niego deserem? – pyta zdziwiona Peggy pracująca w zdominowanej przez mężczyzn agencji reklamowej. Czarnoskórzy nazywani są tu „czarnuchami”, przed wejściem do windy z białymi w środku muszą pytać ich o zgodę. W oglądanych masowo na całym świecie amerykańskich serialach nie obowiązuje zasada politycznej poprawności. Nie znajdziecie tu też raczej obyczajowych tabu. Megahit telewizji Showtime „Californication” otwiera scena, w której zakonnica proponuje głównemu bohaterowi Hankowi stojącemu w kościele przed figurką ukrzyżowanego Chrystusa... zrobienie laski. Organizacje chrześcijańskie nie kryły oburzenia, nowozelandzka Family First zażądała nie tylko bojkotu serialu, ale także firm, które wykupiły reklamy w godzinach jego emisji! Co z tego, skoro widzowie i tak Hanka pokochali. Amerykańskie stacje
telewizyjne więc śmiało idą dalej.
Grzeszni idole
Pozytywnym bohaterem serialu kryminalnego uczyniono... seryjnego mordercę („Dexter”), miejsce ulubionego lekarza z telewizora zajął po gładkim Dougu Rossie (George Clooney) z „Ostrego dyżuru” arogancki gbur, który – żeby było ciekawiej – nie znosi pacjentów („Dr House”). Na idola inteligentów namaszczono natomiast Hanka Moody’ego („Californication”), który od lat nie może skończyć (zacząć także) książki, sypia, z kim popadnie, i ostro pije. Sam nie świeci wprawdzie przykładem, ale traktuje ludzi jak stado baranów, którzy nawet tak cudowny wynalazek jak komputer sprowadzili do roli maszynki do masturbacji.
Stosunek telewizji do pokazywania seksu to kolejna poważna zmiana. I nie chodzi o częstotliwość pojawiania się pikantnych scen na ekranie, ale raczej o ostateczne odarcie ich z nieznośnej telenowelowej otoczki: satynowa pościel, kawałek opalonej męskiej klaty, światła gasną, cięcie. W „Californication” czy „Czystej krwi” seks bywa ostry, czasem brutalny, często po prostu śmieszny. Ogromną pracę w dziedzinie zmiany obyczajów wykonali już twórcy starych dobrych „Sześciu stóp pod ziemią”, którzy oswoili widzów z homoseksualistami. Złamali wizerunek geja puszczającego się na prawo i lewo, pokazując parę adoptującą dzieci, zakładającą rodzinę.
Bezpruderyjność, brak tabu i ucieczka od gatunkowych schematów: oto, czym amerykańskie seriale konkurują z wciąż wstydliwym, przesiąkniętym hipokryzją hollywoodzkim kinem. Obyczajowa rewolucja zaczęła się o dziwo, nie od twórców, lecz od telewizyjnych producentów, którzy uwierzyli, że ucho przeciętnego Amerykanina nie zwiędnie od słowa „laska” czy „masturbacja”. I że wiek widzów mających dość lukrowanej wizji świata znacznie się w ostatnich latach obniżył. Nawet telewizyjne filmy o nastolatkach bywają więc dziś bardzo, bardzo niegrzeczne.
Podglądanie kręci
Serial o nastolatkach nie może być ułożony, chyba że chodzi o gładkie fryzury i drogie ubrania bohaterów. W ich życiu musi być dużo seksu i intryg, włóczenia się po imprezach i zażywania niedozwolonych substancji. Takich produkcji jest w amerykańskich stacjach kilka, ale najwięcej mówi się o „Plotkarze”. Nowojorskie dzieciaki są może mniej opalone, ale za to o niebo barwniejsze od kolegów z kalifornijskiego „Życia na fali” („The OC”) czy „90210”. Ten ostatni serial pokazuje życie nowego pokolenia mieszkańców Beverly Hills, czyli odchudzonych do kości nudziarzy, którzy otwierają buzie chyba tylko po to, aby przewietrzyć zestaw swoich śnieżnobiałych zębów. Bohaterowie „Plotkary” wolą działanie. Szantażowanie dorosłej kochanki nastoletniego kumpla, prowadzenie klubu nocnego ze striptizem, picie whisky, jakby to była cola, dosypywanie narkotyków do cudzego drinka to nieliczne przykłady pozalekcyjnych zajęć. Przy parze największych intrygantów Blair Waldorf i Chuck- Bassie blednie nawet duet markiza Merteuil- –
wicehrabia Valmont.
Serial jest adaptacją znanej serii książek autorstwa Cecily von Ziegesar, kontrowersyjnej z powodu beztroskiego podejścia do seksu i używek. Wszystko, co normalnie jest zakazanym owocem, w świecie „Plotkary” jest dostępne jak jabłka na targu. Pikanterii dodaje to, że narratorką jest anonimowa plotkara, więc mamy wrażenie, że świat nowojorskiej elity podglądamy przez dziurkę od klucza. A to kręci przecież bardziej niż oglądanie. Skandale i seks, najlepiej w duecie, doskonale się sprzedają, ale równie szybko się dewaluują, dlatego stacja emitująca serial od początku podkręca zainteresowanie nim. Wykorzystuje do tego najbardziej rozplotkowaną przestrzeń świata – Internet. Zanim pierwszy odcinek „Plotkary” pojawił się w telewizji, można go było ściągnąć za darmo ze sklepu iTunes, bo dziś coraz więcej nastolatków do oglądania używa laptopa lub iPoda. W sieci jest mnóstwo stron dedykowanych serii, gdzie prawdziwe nastolatki do woli obmawiają te fikcyjne. Powstają, także u nas, blogi na wzór tego prowadzonego przez
„Plotkarę”. Pogłoska o tym, że serial jest świetny, wyszła szybko poza krąg wtajemniczonych dzieciaków, bo piszą o nim oprócz „Teen Vogue” czy „Nylonu”, także „Vanity Fair”, „The New York Times” oraz „The Independent”, próbując wyjaśnić fenomenalną popularność serii, którą ogląda także wielu dorosłych widzów. Jednak ich rozważania ograniczają się najczęściej do stwierdzenia, że śledzenie życia obrzydliwie bogatych i zepsutych to po prostu wstydliwa przyjemność. Atutem programu ma być mocne osadzenie w realiach Upper East Side oraz skuteczne wykreowanie zainteresowania nim. Tej ostatniej tezie akurat trudno zaprzeczyć, bo „Plotkara” to świetny przykład zjawiska hype – hiperintensywnej reklamy działającej trochę na zasadzie plotki. Tak długo nam mówią, że coś jest warte obejrzenia, aż zaczynamy w to wierzyć. My w każdym razie uwierzyliśmy.