PolskaMałgorzata Zajączkowska: od Amerykanów można sie wiele nauczyć

Małgorzata Zajączkowska: od Amerykanów można sie wiele nauczyć

Małgorzata Zajączkowska – aktorka, zagrała w filmach Andrzeja Wajdy i Woody'ego Allena. Dziś występuje we własnym spektaklu "Kocham O'Keeffe", gra w polskich filmach i serialach, użycza głosu królowej ze "Shreka". W 1981 r. wyjechała do Paryża, w odwiedziny do koleżanki. Do Polski wróciła dopiero po 19 latach, które spędziła w... USA. O tym, dlaczego zdecydowała się na emigrację i czym zachwycili ją Amerykanie, pani Małgosia opowiedziała Wirtualnej Polsce.

Małgorzata Zajączkowska: od Amerykanów można sie wiele nauczyć
Źródło zdjęć: © Archiwum

15.10.2007 | aktual.: 19.11.2016 00:33

WP: Jak to się stało, że znalazła się Pani w Stanach Zjednoczonych? Czy to był zaplanowany wyjazd?

Małgorzata Zajączkowska: Nie pojechałam do USA od razu. W 1981 r. wyjechałam do Paryża, żeby odwiedzić koleżankę i tam mnie zastał stan wojenny. Okazało się, że z powrotem mogą być problemy, bo granica polska jest zamknięta. W międzyczasie poznałam przyszłego męża, a on chciał jechać do Stanów. Wyjechałam tam za nim. Nigdy w życiu tego nie planowałam, w tym momencie kierowały mną tylko i wyłącznie sprawy prywatne.

WP:

Nie bała się Pani jak sobie tam poradzi?

- Nie, nie bałam się. Byłam z mężczyzną, i to on przejął tę odpowiedzialność. A o uprawianiu zawodu w ogóle nie myślałam. Chciałam być żoną, założyć dom, urodzić dziecko. I to było moim priorytetem. Nie myślałam co będzie za 5 czy 10 lat. To był taki szalony czas.

WP:

Nie jechała Pani ze świadomością, że jest to wyjazd w nieznane?

- To nie było absolutnie w ciemno. Jak wspomniałam, miałam mężczyznę, który się mną opiekował. Poza tym zajęła się mną pani Barbara Piasecka-Johnson - zaoferowała mi stypendium i użyczyła swojego mieszkania na 7 miesięcy. To mi niesłychanie pomogło się tam odnaleźć.

WP:

Szybko się Pani przystosowała do nowych warunków?

- Szybko, bo znalazłam bardzo życzliwych ludzi. Zaczęłam też intensywnie uczyć się angielskiego, więc grono znajomych znalazło się natychmiast. Potem zaszłam w ciążę, urodziłam dziecko i na tym się skoncentrowałam. Nie odczuwałam żadnej pustki ani głodu ojczyzny.

WP:

A tęsknota za rodziną, która została tutaj?

- Ja przyjeżdżałam co roku do Polski albo rodzina przyjeżdżała do mnie, więc mieliśmy stały kontakt.

WP: Jak wyglądało znalezienie pracy? Trudno było się przebić w środowisku? Kiedy przyjeżdża się z obcego kraju, nie zna dobrze języka, to chyba niełatwo jest zaistnieć w takiej branży jak aktorstwo?

- To jest bardzo trudne, natomiast mnie pomógł szczęśliwy przypadek. Agnieszka Holland była nominowana do Oskara za film "Europa Europa". Z tej okazji była na spotkaniu z reżyserem Paulem Mazursky’m, który chciał nakręcić film na podstawie "Wrogowie - historia miłości" Bashevisa Singera. Ta książka nie była wtedy przetłumaczona na polski, ale Agnieszka czytała ją po angielsku i powiedziała Mazursky’emu, że byłabym idealna do jednej z głównych ról.

Zadzwoniła z tą wiadomością do mnie. Byłam wtedy w ostatnich tygodniach ciąży, w związku z tym nie było mowy graniu. Ale wysłałam swoje zdjęcia i CV nie licząc specjalnie na nic. Okazało się jednak, że producenci odezwali się do mnie, jak mój syn miał trzy tygodnie. WP: Więc to było takim początkiem, a później już się potoczyło?

- Tak, to był duży film, nominowany do Oscara, więc otworzyły mi się drzwi, do których nigdy w życiu bez tego nie mogłabym zapukać.

WP: Czyli z pracą się udało. A jak poradziła sobie Pani ze znalezieniem mieszkania?

- W USA wynajmowałam bardzo ładne mieszkanie. Z tym, że tam są zupełnie inne warunki. Nie jest tak, że wynajmuje się od osoby prywatnej, tylko od właściciela kamienicy, który wynajmuje mieszkania w całym budynku – działa to podobnie, jak nasze spółdzielnie. Jeśli płaci się czynsz, to można mieszkać i nikt nie ma prawa wyrzucić człowieka z mieszkania. Mnie tam było bardzo dobrze.

WP: Czy formalności, które pani załatwiała, np. otrzymanie obywatelstwa, to było coś skomplikowanego? Stany Zjednoczone są zbiurokratyzowane?

- Stany są potwornie zbiurokratyzowane i administracja jest taka sama, jeśli nie gorsza niż u nas. Ale mnie było o tyle łatwo, że mój mąż już miał obywatelstwo amerykańskie, syn się tam urodził. Więc ja miałam najpierw Zieloną Kartę, a po pięciu latach już mogłam wystąpić o obywatelstwo. Wystąpiłam chyba po siedmiu. Jeżeli wszystko ze składanymi dokumentami jest w porządku, to są to czyste formalności. Chociaż samo złożenie podań jest strasznie sformalizowane.

WP:

Jak Amerykanie odbierają Polaków?

- Mieszkałam w Nowym Jorku, a to nie jest Ameryka. To miasto jest taką enklawą, gdzie jest wszystko możliwe, panują tam zupełnie inne zasady i reguły. Amerykanie są cudni pod tym względem, że są otwarci i życzliwi. Jeżeli Amerykanin pyta mnie: "Masz akcent, skąd jesteś?", "Czy jesteś Żydem?", to nie jest nic złego. Oni chcą się tego dowiedzieć. Jeżeli osiąga się tam sukces, szczególnie osoby, którzy przyjeżdżają i zaczynają od zera, to Amerykanie bardzo to szanują, a wtedy jeszcze bardziej chcą pomóc. Bo takiemu człowiekowi warto pomagać. To także ze względu na ich historię, gdzie każdy przyjeżdżał, zaczynał od zera. W związku z tym w genach już mają szacunek do tego, że znowu ktoś przyjeżdża i zaczyna. To jest fantastyczne.

Poza tym, na początku mojego pobytu w Stanach zdarzył się wypadek, który mi bardzo dużo powiedział o Amerykanach. Sąsiadom podczas weekendowego wyjazdu, całkowicie spłonął cały dom. Jak wrócili, nie mieli nic. Wtedy ich sąsiedzi zaczęli przynosić różne rzeczy, ale nie było to tak jak u nas - że przynosi się ludziom rzeczy niepotrzebne – to były specjalnie kupione nowe przedmioty. Na co kogo było stać - jak ktoś mógł kupić kołdrę czy jedną ściereczkę do kuchni dobrego gatunku, to ją kupował. Ale były to najlepsze rzeczy. Żeby okazać tym poszkodowanym ludziom szacunek i rekompensatę tego, co się stało. Można się wiele nauczyć.

WP: Istnieje pogląd, że Amerykanie nie wiedzą gdzie jest taki kraj jak Polska. Czy to prawda?

- Nie, oczywiście wiedzą. Tylko to jest olbrzymi kraj, jeden stan amerykański jest wielkości Polski albo większy. W związku z tym, oni mają też swoją historię. Czy Polacy wiedzą kiedy była wojna północy z południem? Nie bardzo. Więc dlaczego my mamy pretensję, że oni nie znają naszej historii? Zawsze można znaleźć ludzi, którzy nic nie wiedzą. Wszyscy znają Jana Pawła II, wiedzą kto to jest Wałęsa, znają II Wojnę Światową i komunizm. Po co im więcej wiedzieć? Oni nie myślą, że Polska to jest "kraj koło Zanzibaru" i o niczym nie mamy pojęcia. WP: A jaka jest Polonia w USA? Zjednoczona czy podzielona?

- Ja miałam bardzo mały kontakt z Polonią, ponieważ od razu weszłam w środowisko amerykańskie. I przyjaciół z Polski miałam dosłownie kilku. Byłam tak zajęta, że stworzyłam sobie grupę nowych znajomych włączając te kilka osób z Polski i to mi zupełnie wystarczyło. Ponieważ przyjeżdżałam do Polski, ludzie przyjeżdżali do mnie, więc ciągnęłam tylko te swoje polskie znajomości, które chciałam, a tam spotkałam bardzo fajnych ludzi.

WP:

Czy Polacy sobie pomagają, jeśli znajdą się razem w obcym kraju?

- Nie, z tego co słyszałam i obserwowałam, wydaje mi się, że mało sobie pomagamy. Że gdzieś jest ta słynna przypowieść o polskim kotle, którego nie trzeba pilnować, bo w razie gdyby ktoś chciał wyleźć, to sami go wciągniemy z powrotem... Są oczywiście różne przypadki, natomiast statystycznie rzecz biorąc, nie jesteśmy w czołówce ludzi, którzy na emigracji szczerze sobie pomagają.

WP:

Była Pani w polskim "miasteczku" - Jackowie?

- Jak długo byłam Stanach, nigdy nie byłam w Chicago, więc nie mogłam być.

WP:

Nie ciągnęło Panią, żeby je zobaczyć?

- Nigdy nie miałam pretekstu żeby tam pojechać. Natomiast bywałam w drugim wielkim skupisku Polaków - na Greenpoincie. Przeważnie były to wizyty w okolicach świąt, żeby pojechać po kiełbaskę czy polski barszczyk (śmiech). No i chleb. Mamy najlepszy chleb na świecie. Więc po to też jeździłam.

WP:

A więc brakuje takich swojskich rzeczy?

- Oczywiście że tak! Nie wyobrażam sobie Wigilii bez pierogów z kapustą i grzybami, bez opłatka, barszczu. To są podstawowe rzeczy. Gdziekolwiek bym była, czy to by była Australia czy Afryka, zawsze bym to miała.

WP:

Ma pani prawo jazdy?

- Nie mam (śmiech).

WP:

Czyli w Stanach jeździła pani autobusami?

- Jeździłam metrem. Przez rok mieliśmy samochód, którego utrzymanie kosztowało więcej, niż jakiekolwiek profity związane z jego posiadaniem. Głównie płaciliśmy za garaż, a poruszaliśmy się metrem, więc po roku sprzedaliśmy auto. Jeżeli chcieliśmy gdzieś wyjechać, np. w weekend – po prostu wypożyczaliśmy samochód.

WP: Miała pani jakąś zabawną przygodę związaną z niedostateczną znajomością języka?

- Nie w Stanach. Ale kiedy po raz pierwszy w życiu wyjechałam za granicę, do Szwecji, byłam po roku nauki angielskiego i wydawało mi się, że już kapitalnie władam tym językiem. Po przylocie, na lotnisku w Sztokholmie poszłam do łazienki. Czynna była akurat jedna. Dosyć długo tam siedziałam, a pod drzwiami ktoś spacerował, nerwowo szarpiąc klamkę co jakiś czas. W końcu ironicznym głosem zapytał: "Finish?!", na co mówię: "No, from Poland!". Dopiero po jakimś czasie się zorientowałam o co chodziło (śmiech). WP: Kontynuując temat języka - czy w domu, w Stanach rozmawiała Pani z synem po polsku czy angielsku?

- Po polsku! Mój syn ćwiczył język też dzięki temu, że przyjeżdżała moja mama i z nim bardzo dużo rozmawiała, tylko po polsku. On bardzo dużo rozumiał, ale jak mówił to kaleczył język, bo mówił składnią angielską. To było śmieszne, jak mówił np. "A co Ty patrzysz na..", "A Ty to wierzysz w..".

Ale jestem z niego bardzo dumna, bo po przyjeździe do Polski poszedł do normalnego polskiego gimnazjum, państwowego liceum i po tych 6 latach zdał maturę po polsku. Czytał polskie lektury, zdawał język polski - więc to jest naprawdę sukces. Mimo to, trzy dni po maturze uciekł do Stanów (śmiech). On jest mentalnie Amerykaninem. Pewne reguły, relacje między ludźmi, które ma, pochodzą stamtąd.

WP: Będąc w Stanach dbała Pani o zachowanie zwyczajów polskich, tradycji?

- Obchodziliśmy wszystkie święta. Nie robiłam tego tylko dlatego, żeby przekazać synowi, ale też dla siebie. Zawsze była choinka, zawsze był opłatek, zawsze były malowane pisanki. Dzieci ze szkoły syna przychodziły do nas malować pisanki, ubierać choinkę zabawkami, które same robiły – tak im się to podobało. Nie wyobrażam sobie świąt bez polskiej tradycji.

WP:

Kiedy zaczęła Pani myśleć o powrocie?

- Tak naprawdę, chyba jakieś pół roku przed wyjazdem. Nie raz przyjaciele i mama pytali czy chcę wrócić. Ale założyłam dom w Stanach, mieszkałam tam, pracowałam w swoim zawodzie, dziecko chodziło do szkoły... więc to był mój kraj, w którym osiadłam. Nie myślałam o tym. Ale w międzyczasie rozwiodłam się i zostałam sama. Jak pracowałam, nie było mnie w domu, dziecko zostawało samo z babysitter. Czasami przyjeżdżała moja mama, czasami siostra mojego byłego męża, wszyscy pomagali, ale właściwie ja z synem miałam wtedy bardzo mały kontakt. Poza tym praca. Pracując bardzo dużo, zawsze musiałam grać role z akcentem i to było strasznie deprymujące, że nie mogłam w pełni robić tego, co chciałam. Pewnych ról nigdy nie mogłabym zagrać i nie mogłam mieć do nikogo pretensji. To jest bardzo męczące.

WP:

Trudno było po przyjeździe?

- Na początku było bardzo trudno, dlatego, że bardzo ciężko porównać te dwa światy. To co na planie czy gdzie indziej nazywa się tak samo, jest absolutnie inne. Już teraz mniej, ale jak przyjechałam 8 lat temu, to warunki na planie były zupełnie różne. Chociaż wiedziałam do czego wracam i to mnie nie przerażało, dosyć trudno było mi wrócić do zawodu, znaleźć swoje miejsce tutaj. Ale "tfu tfu" udało się.

WP:

Czy Polskę wybrała Pani już na stałe?

- (Śmiech) Mnie się przedtem wydawało, że nigdy nie wyjadę z Polski i teraz też mi się tak wydaje, ale co ja mogę wiedzieć.

WP:

Dziękuję bardzo za rozmowę.

Rozmawiała Magdalena Grabowska, Wirtualna Polska
[Artykuł powstał dla serwisu polonia.wp.pl]

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)