Magia, mydło i powidło
W powojennej Polsce była jedynym miejscem na Dolnym Śląsku, gdzie można było kupić dosłownie wszystko. Tu po zakupy przyjeżdżali ludzie z całego regionu. Dziś wrocławska Hala Targowa skutecznie broni się przed konkurencją niezliczonych nowoczesnych hipermarketów. Wciąż, mimo mało romantycznych czasów, ma swoją magię i szczególny klimat
10.09.2004 | aktual.: 10.09.2004 08:10
Gdy Bogusława Bartoszko, jako mała dziewczynka, przyjechała po raz pierwszy do Hali Targowej, przeżyła szok. - Był 1969 rok – wspomina. - Rodzice chcieli mi tu kupić sukienkę komunijną. Hala wyglądała zupełnie inaczej niż dzisiaj. Był straszny tłok, wokół stoisk kłębił się tłum ludzi. Przepychali się, krzyczeli, niektórzy awanturowali. Jedni grali w karty, inni okradali klientów. Byłam przerażona, kurczowo trzymałam mamę za rękę. We wspomnieniu z dzieciństwa zostało wrażenie, że podczas kupowania sukienki ledwo uszli z życiem. Może to przesada, ale przecież dziecięca pamięć to przede wszystkim emocje. W każdym razie, sukienka była piękna, a Bogusława Bartoszko wróciła do Hali już bez stresu. Od osiemnastu lat prowadzi tu razem z mężem stoisko.
Skóra dla żony milicjanta
Polskie dzieje Hali Targowej dzieli jedna zasadnicza cezura. Jest stara Hala, ta sprzed remontu zakończonego w 1983 r., i nowa, działająca już według bardziej cywilizowanych zasad. Ze starej Hali wiele dziś nie zostało. Tamci handlowcy odeszli, przyszli nowi. Jest tylko jedna, jedyna osoba, łącząca tamte i te czasy. Pani Irena. Handluje tu od pięćdziesięciu czterech lat. Przeszło pół wieku sprzedawania kurczaków. Nie lubi jednak się chwalić, nie chce nic opowiadać dla gazety. Po co? Jeszcze powie coś nie tak i ktoś będzie miał do niej pretensje? Nie chciałaby tego, tylko dla siebie zachowa więc półwieczną historię tego miejsca. Starą Halę doskonale pamięta Anna Ciszewska. Przedtem pracował tu jej ojciec, często tu bywała. - Najbardziej charakterystyczni byli tu inwalidzi na wózkach, zajmujący całą przestrzeń przy głównym wejściu - pokazuje miejsce przed swoim stoiskiem. - W pokoleniu powojennym ich nie brakowało. Sprzedawali wszystko, co udało im się przeszmuglować, nawet prezerwatywy. Słynne były maści
wietnamskie, którymi leczyło się wszystko, to była specjalność inwalidów. Można też było u nich kupić nielegalną flaszkę, pod pledem łatwo było ukryć zakazany towar. Handlowcy radzili sobie z zakazami, dzięki nim państwowy monopol nigdy nie był szczelny. Na przykład, skóry. "Imperialistyczne" płaszcze, kurtki, spodnie, niedostępne w legalnym handlu, przez co tym bardziej pożądane, w Hali były zawsze. Za dobrą skórę można było zapłacić równowartość połowy malucha. Tylko gdy do budynku wchodzili milicjanci, znikały pod ladami. Annie Ciszewskiej udało się tu kupić piękny, brązowy skórzany płaszcz. Pierwszy i ostatni w życiu. Była z niego dumna bardzo, ale i krótko. Ktoś jej powiedział, że wygląda w nim jak żona milicjanta, bo one właśnie nosiły skóry. Płaszcz natychmiast stracił swój urok.
Klient górą
Dzisiaj nie trzeba przemierzać dziesiątków kilometrów, by zaspokoić próżność modnisia czy banalny apetyt na niebanalne w PRL cytrusy. Z całego województwa do Hali przyjeżdża się jednak wciąż po pogrzebowe wieńce, bo piękniejszych ponoć nigdzie się nie dostanie. Niektóre z nich wychodzą spod ręki... kucharza. - Robię te kompozycje od dziesięciu lat – mówi Zbigniew Borak. - Zawsze kochałem kwiaty. Początkowo tylko pomagałem szefowej, w końcu zdecydowałem się rzucić kuchnię dla kwiatów. Jest zupełnym samoukiem, nie kończył żadnych kursów florystycznych. Chodzi jednak na wystawy, podgląda, jak robią to inni. Ma taką wprawę, że z ogromnym wieńcem upora się w ciągu pół godziny. - Mieszkam daleko stąd, na Nowym Dworze – mówi Katarzyna Nowakowska, z uwagą wybierając rumiane jabłka. - Ale przynajmniej raz w tygodniu jestem w Hali. Nawet nie chodzi o to, że tu jest największy wybór warzyw i owoców. Chodzi też o sprzedawców. Można wybierać, przebierać, nikt nie protestuje. Od razu się czuje, że ci ludzie są
właścicielami, a nie najemnikami, że z tego żyją i zależy im na klientach. Nie mogą sobie pozwolić na to, by zachowywać się niesympatycznie. - Choć czasem szlag trafia na klienta – przyznaje jeden ze sprzedawców. - Niektórzy muszą paznokciem przebić pomidor, żeby sprawdzić, jak grubą ma skórę.
Rodzina ramię w ramię
Większość stoisk to miejsca pracy dla całej rodziny. Małe, rodzinne firmy, w których mąż wspiera żonę, a ojca syn. Choć z nostalgią wspominają złote dla handlu czasy do połowy lat 90., raczej nie narzekają. To już nie to, co kiedyś, gdy towar znikał do ostatniej marchewki, ale można się utrzymać.
Czasem trzeba jednak kombinować
- Jestem zarejestrowany jako bezrobotny – przyznaje jeden ze sprzedawców. - Kiedy przychodzi inspekcja pracy, schodzę ze stoiska, chowam się. To nie nasza wina, że państwo łupi takich drobnych przedsiębiorców jak my. Nie stać nas z żoną na płacenie dwóch ZUS-ów, więc oficjalnie pracuje tylko ona. - Bogu dziękuję, że mam pracę – wyznaje Zbigniew Piech, rzeźnik. - Nielekką, bo codziennie zaczynam o drugiej w nocy. Jadę po towar, potem sami rozbieramy półtusze, zanim trafią na ladę. Takie życie. Pracuję na stoisku z żoną i synem. Dwie rodziny utrzymują się z tego bez trudu. Kiedy rozmawiamy, żona kroi klientowi grube plastry wołowiny. "To pojedzie do Niemiec" – łamaną polszczyzną mówi starszy pan. Niemcy lubią polskie mięso i wędliny, a po wejściu Polski do Unii Europejskiej kupuje ich tu coraz więcej. Rzeźnicy przyznają, że ich branża przeżyła ostry kryzys, gdy na polskim rynku zaczęła się ekspansja hipermarketów. Strach zajrzał w oczy zresztą nie tylko właścicielom mięsnych stoisk. Klienci odchodzili masowo,
dając się skusić niskim cenom. Teraz wracają. - Ludzie się przekonali, że za niską ceną musi iść niska jakość – jest przekonany inny właściciel mięsnego. - Pomogły nam też programy w telewizji, w których pokazywano, jak się rasuje przeterminowane mięso, by wyglądało na świeże. U nas nie ma takich numerów.
Hala jak Polska
Ale poza tym, jest jak w normalnym świecie. Jak w soczewce widać to, co w Polsce ważne. Choćby bezrobocie. Na jego stoisku od dwóch miesięcy wisi rozpaczliwe ogłoszenie: "Rzeźnika zatrudnię od zaraz". I co? I nic. Przyszło może ze dwóch kandydatów. Jeden nic nie umiał, a drugiemu nic się nie chciało. Hala, choć Targowa, nie żyje samym biznesem. Jest też w niej miejsce na odruchy ludzkiego serca. Wieczorami zabiedzone staruszki ruszają w swoją pielgrzymkę po stoiskach. Nie muszą nawet prosić. Każdy coś tam im da: parę ziemniaków, trochę jarzyn na zupę. Codziennie pod bocznym wejściem do Hali ustawia się długa kolejka ludzi, którym się w życiu nie udało. Dostają pomidory, cebulę i fasolę. Odchodzą z niewielkimi pakuneczkami, dla niejednego z nich to jedyny posiłek, na jaki mogą liczyć przez cały dzień. Od ośmiu lat dokarmia w ten sposób biednych jeden z handlowców. Nie chce pokazywać twarzy, podawać nazwiska. - To sprawa między mną a Bogiem – mówi. - Jestem katolikiem i dzielenie się z tymi, którzy tego
potrzebują, jest dla mnie oczywistością. Więc się dzielę.
Pierwotnie wznosił się w tym miejscu dwór biskupów lubuskich z XIV w., przebudowany w I ćwierci XVI w. na arsenał zwany Piaskowym. Ten zburzono w 1905 r., a pamiątkę po nim stanowią kamienne kule wmurowane w północną elewację Hali, wzniesionej w latach 1906-1908 wg projektu architektonicznego Richarda Plüddemanna. Dzięki zastosowaniu konstrukcji parabolicznych łuków żelbetowych (projekt Friedrich August Küster) zalicza się tę budowlę do pionierskich w skali światowej. Jej architektura o cechach średniowiecznych należy do nurtu historyzmu. Remont obiektu przeprowadzono w latach 1980-1983. Wnętrze Hali jest dziś jednym z największych i najbardziej atrakcyjnych miejsc targowych we Wrocławiu. (Ze stron internetowych Urzędu Miejskiego)
Alicja Giedroyć