Macron ulubieńcem Donalda. Prezydent Francji pokazuje, jak rozgrywać Trumpa
Trzydniowa wizyta prezydenta Francji w Waszyngtonie obfitowała w gesty przyjaźni i memogenne momenty. Wyglądało to groteskowo. Ale w przypadku Trumpa, takie zachowanie może okazać się kluczowe. Stawka jest śmiertelnie poważna.
Niemal wszystkie anglojęzyczne opisy wizyty Macrona w Białym Domu zawierały jedno słowo: "bromance" - czyli coś na kształt romansu między kolegami lub braćmi. Nie bez powodu, bo rozmowy były pełne przyjacielskich gestów oraz memogennych zdjęć i sytuacji. Trump prowadził Francuza za rękę, obejmował i całował w policzek, strzepywał mu łupież z marynarki, mówiąc, że go bardzo lubi i że jest "idealny".
Macron nie pozostawał mu dłużnym. Stwierdził, że łączą ich specjalne relacje, deklarował, że ich przyjaźń jest niezniszczalna, chwalił Amerykanina za gościnność i odrzucał spekulacje od początku dręczące prezydenturę Trumpa, że może on nie dokończyć swojej kadencji. Kiedy we wtorek obaj schodzili z podium po konferencji prasowej, na myśl przychodziła słynna końcowa scena z "Casablanki", kiedy Amerykanin Rick Blaine mówi do francuskiego policjanta Louisa: "tak sobie myślę, że to początek pięknej przyjaźni".
Razem nawet posadzili drzewo, co stało sie podstawą ikonicznego wręcz zdjęcia i mnóstwa żartów
Ugłaskać Trumpa
Trudno oczekiwać, by ze strony Macrona była to prawdziwe uczucie. Macron to z wykształcenia filozof, Trump jest ucieleśnieniem stereotypu głupiego Amerykanina. Łączą ich chyba tylko miłość własna i niskie poparcie w sondażach. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej Macron - podobnie jak większość Europy - uważał Trumpa za zagrożenie dla zachodniego porządku. Ich pierwsze spotkanie, podczas wizyty Trumpa w Brukseli, było symbolicznym starciem nieustępliwych "samców alfa". Co więcej, przymilajnie się do amerykańskiego prezydenta nie jest odbierane zbyt dobrze przez francuskich wyborców.
Ale - parafrazując inny klasyczny film - Macron nauczył się przestać martwić i pokochał Trumpa. Podobnie jak np. arabscy szejkowie, ale w przeciwieństwie do Angeli Merkel, zrozumiał, że droga do obłaskawienia nieprzywidywalnego, choć próżnego prezydenta leży w pochlebstwach i głaskaniu jego ego.
I choć efekty tych zabiegów mogą wydawać się groteskowe, stawka gry była śmiertelnie poważna. Macron przyjechał do Waszyngtonu z jedną główną misją: przekonania Trumpa, by nie wysadzał w powietrze atomowego porozumienia z Iranem, które doprowadziło do zamrożenia irańskiego programu atomowego. Trump i jego kluczowi doradcy od dawna mówią o potrzebie zerwania umowy. Ich krytycy - chodzi tu np. o niemal wszystkie państwa Europy - przepowiadają, że skutkiem takiego zachowania będzie kolejny poważny międzynarodowy kryzys. A jeśli Trump dotrzyma słowa i zerwie pakt 12 maja, dojdzie do tego w najgorszym możliwym momencie, biorąc pod uwagę napiętą sytuację w Syrii i starania o poskromienie północnokoreańskich ambicji atomowych.
W tym celu Macron próbował nawet wyjść naprzeciw obawom Trumpa i zaproponować nową umowę z Iranem, która uzupełniłaby tę obecną. Był to jednak bardziej wybieg i próba zaoferowania Trumpowi drogi wyjścia z sytuacji, niż poważna propozycja. Czy strategia Macrona się opłaci? To się dopiero okaże. Trump znany jest z tego, że często zmienia zdanie w zależności od tego, z kim rozmawiał jako ostatnim. Tu przewagę nad francuskim prezydentem będzie miał doradca ds. bezpieczeństwa narodowego i największy antyirański jastrząb John Bolton.
Ale są też powody, by sądzić że przyjaźń Macrona może zadziałać. Francuz ma już na swoim koncie pewne sukcesy we wpływaniu na Trumpa. To on miał przekonać go do tego, w jaki sposób uderzyć na syryjski reżim po ataku chemicznym w Dumie. On też miał sprawić, że Trump odwrócił swoją decyzję - ogłoszoną raptem kilka dni wcześniej - o "wyniesieniu się" USA z Syrii. Może się więc okazać, że w relacjach z Trumpem jest jak w piosence Beatlesów: "All you need is love".
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl