PublicystykaŁukasz Warzecha: Odważny polityk wychodzi do ludzi

Łukasz Warzecha: Odważny polityk wychodzi do ludzi

Spotkanie Andrzeja Dudy z aktywistką KOD w KFC sprowokowało pytania o granice prywatności polityków, a powinno sprowokować poważniejsze: o ich cywilną odwagę. Ta akurat historia pokazuje, że prezydent ma do sprawy względnie zdrowe podejście. W przypadku wielu innych polityków to nie takie oczywiste.

Łukasz Warzecha: Odważny polityk wychodzi do ludzi
Źródło zdjęć: © PAP | Radek Pietruszka
Łukasz Warzecha

12.06.2018 | aktual.: 13.06.2018 10:48

Od początku kadencji Andrzej Duda starał się nie unikać ludzi. Oczywiście, gdy jest się VIP-em, łatwo zakochać się w ustawkach. Nie zawsze zresztą aranżowanych przez współpracowników. Politycy, jeżdżąc po Polsce, na ogół spotykali się ze swoimi zwolennikami nie dlatego, że ktoś tak wyreżyserował, ale dlatego, że tacy zwykle przychodzą na spotkania z nimi. To zaś z kolei sprzyja powstaniu wrażenia, że wokół są sami zwolennicy danej politycznej opcji.

Tym większy musi być potem szok, gdy polityk natyka się na przeciwników, a ci zadają mu pytanie: „Jak żyć, panie premierze?” – jak niegdyś słynny plantator papryki Donaldowi Tuskowi. Dla tych, którzy żyją od dawna w szklanej bańce władzy i nie umieją zareagować właściwie, takie wydarzenie może być brzemienne w skutki. Za Bronisławem Komorowskim będzie się już zawsze ciągnąć odpowiedź udzielona młodemu człowiekowi: „Zmień pracę i weź kredyt”. Być może, gdyby nie to, że Komorowski przez wiele lat nie był zmuszony wchodzić w realne spory z przeciwnikami spoza kręgu polityków, miałby szansę odnaleźć się wtedy lepiej. Tymczasem ta właśnie odpowiedź mogła odegrać niebagatelną rolę w 2015 roku.

Polityka nie otaczają sami wielbiciele

Z Andrzejem Dudą sytuacja jest nieco inna. Prezydent nie odbywa spotkań w typie partyjnych mityngów. W wielu miejscach zdarzało się, że pojawiali się przeciwnicy władzy, z lubością wypominający prezydentowi, że – ich zdaniem – złamał konstytucję. Nie zdarzyło się jednak, żeby prezydent stracił w takim przypadku głowę.

Obraz
© Newspix.pl | .

Gdy grupka protestujących podczas wizyty pary prezydenckiej w USA we wrześniu 2016 roku krzyczała do prezydenta „marionetka!” – Agata Duda posłała im całusa. Przy okazji wielu publicznych wystąpień głowy państwa pojawiali się protestujący. Prezydentowi zdarzało się też wchodzić w dialog z ludźmi naprawdę przypadkowymi, a jego ochrona nigdy nie starała się całkowicie oddzielić obywateli od VIP-a. W tym sensie dowodem otwartości prezydenta i jego gotowości do zmierzenia się także z kłopotliwymi sytuacjami było właśnie zdarzenie w KFC. Powiedzmy sobie bowiem szczerze: jeśli polityk decyduje się wyjść poza swoją złotą klatkę – przejść się ulicą, pójść na piwo po nartach, wpaść do fast-fooda, pójść do kina – musi się liczyć z tym, że wokół pojawią się nie tylko zwolennicy, którzy będą chcieli uwiecznić te momenty lub go zaczepić. I akurat Andrzej Duda wie to znakomicie.

Na portalu Telewizji Republika jego szef Sebastian Moryń opisał zdarzenie w KFC, kończąc tekst następującym akapitem: „Cała sytuacja pokazuje jasno, że KODziarstwo jest w stanie nawet przeszkodzić w obiedzie politykom obecnego, demokratycznie wybranego rządu, który cieszy się poparciem połowy Polaków. Ta chora nachalność, brak kultury, chamskie zachowanie, można powiedzieć postkomunistyczne buractwo za niedługo zapuka, co ja mówię, wedrze się nawet do łazienki polityków obecnego rządu. I z flagą unijną będą ryczeć konstytucja. Dziwi mnie fakt, że ochrona prezydenta nie wyniosła tej Pani na zewnątrz. Takie osoby po prostu stanowią potencjalne zagrożenie dla społeczeństwa!” (pisownia oryginalna).

Moryń myli się całkowicie. Głowa państwa, szef rządu, minister, lider opozycji, poseł ponosi koszt bycia osobą publiczną.

Odpowiedź prezydenta lepsza od kontroli kotlecika

Prezydent nigdy nie przestaje być prezydentem, zakres jego prywatności jest drastycznie ograniczony. Obojętnie, czy zaczepiająca go kobieta jest zawodową prowokatorką, w jaki ruch jest zaangażowana, w ilu demonstracjach brała udział i czy dzięki swojej akcji chce być sławna, czy też w ogóle o tym nie myśli – z taką właśnie sytuacją prezydent, ale także inni politycy muszą się liczyć. I muszą mieć świadomość, że będą ze swoich reakcji rozliczani. Być może riposta Andrzeja Dudy nie była specjalnie błyskotliwa, ale robiła lepsze wrażenie niż pamiętna kontrola kotlecika w pociągu przez Ewę Kopacz. Prezydent wrócił zresztą do sprawy na Twitterze i jakkolwiek nie ocenialibyśmy jego odpowiedzi pod względem merytorycznym oraz jakie by nie było nasze zdanie w kwestii konfliktu wokół Trybunału Konstytucyjnego, pokazuje to, że spotkaną w fast-foodzie panią i jej uwagi potraktował poważnie. Nawet krytykując polityczne decyzje prezydenta, warto to docenić.

Od kiedy politycy PiS zaczęli intensywnie jeździć po kraju i spotykać się z wyborcami, co chwila słyszymy o tym, że ich spotkania są zakłócane, przerywane albo przynajmniej, że pojawiają się na nich wyborcy drugiej strony, zadając irytujące lub niewygodne pytania.

Są przygody, które opisać po prostu trzeba

Niektórzy sympatycy władzy domagają się, żeby „zrobić z tym porządek”. Dziwny to postulat. Polityk partii rządzącej musi się liczyć z tym, że jeśli organizuje otwarte spotkanie, nie dostanie jedynie klaki. I nie ma tu żadnego znaczenia, czy to spontaniczne zachowania lokalnych sympatyków opozycji, czy zorganizowana działalność aktywistów, jeżdżących od miasta do miasta tylko po to, żeby utrudnić życie posłom Prawa i Sprawiedliwości. Polityczne happeningi, zakłócanie spotkań, buczenie, transparenty z wrogimi hasłami – wszystko to musi być wliczone w koszty i wszystko to jest częścią normalnej demokratycznej gry. Pomstować na to nie mają prawa politycy PiS, tak samo jak nie mieli prawa politycy PO, gdy sprawowali władzę. Ci ostatni być może powinni się raczej martwić, że na ich spotkaniach (z których zdjęcia można zobaczyć choćby na Twitterze Platformy Obywatelskiej) przeciwnicy się obecnie nie pojawiają. Znaczy to bowiem, że nie uznają ich za godnych uwagi.

Tu jednak pojawia się kolejne pytanie: czy wyborcy i media – dla wyborców przecież pracujące – mają prawo zajmować się politykami w sytuacjach już naprawdę ściśle prywatnych? Czyli wtedy, gdy politycy nie pchają się między ludzi i gdy faktycznie nie szukają rozgłosu? Czy można opisywać damsko-męskie przygody posła Pięty albo – by sięgnąć pamięcią dalej – meleksowe rajdy posła Karola Karskiego na Cyprze? Nie ma tu sztywnej zasady. Rozsądni dziennikarze i rozsądni wyborcy powinni brać pod uwagę, czy dane wydarzenie ma przełożenie na sprawy publiczne – na przykład czy może posłużyć do szantażowania polityka – albo czy stoi w rażącej sprzeczności z tym, co polityk głosi i co jest dla niego wyborczym wehikułem.

Jeżeli, dla przykładu, lewicowy działacz grzmi nieustannie o szkodach, jakie wyrządzają środowisku kierowcy i domaga się ograniczenia wjazdu do miast, a sam codziennie pomyka do pracy wypasionym SUV-em – jest zwykłym hipokrytą i nie tylko warto, ale trzeba o tym pisać. Analogicznie, jeżeli polityk wciąż powtarza, jak ważne są rodzinne wartości i z ich obrony robi lejtmotyw swojej działalności, a potem okazuje się, że utrzymywał intensywne pozamałżeńskie relacje z jakąś frywolną damą – nie jest to jego sprawa prywatna.

Osobie publicznej potrzeba cywilnej odwagi

W filmie „Czas mroku” z genialnym Garrym Oldmanem w roli Winstona Churchilla najbardziej pamiętna scena rozgrywa się w metrze. Sir Winston wysiada niespodziewanie ze swojej limuzyny i po raz pierwszy w życiu – z nieodłączonym cygarem w ustach – idzie do podziemnej kolejki, żeby porozmawiać ze „zwykłymi ludźmi” i dowiedzieć się, co myślą o jego polityce. Czy Wielka Brytania powinna się z Hitlerem układać, czy też powinna stawić Niemcom opór? Pasażerowie są początkowo onieśmieleni, ale potem, zachęcani przez premiera, zaczynają mówić i jego podróż do Westminsteru kończy się jednoznaczną deklaracją: chcemy walczyć, nie ma mowy o kapitulacji czy układach! W końcu jeden z pasażerów kończy rozpoczęty przez Churchilla cytat z wiersza XIX-wiecznego polityka i poety brytyjskiego Thomasa Babingtona Macaulaya „Horacjusz”: „I wtedy przemówił dzielny Horacjusz…”. Niejednemu widzowi łzy płyną do oczu.

Scena jest całkowicie zmyślona, ale nie znaczy to, że Churchill nigdy niczego podobnego nie zrobił. Scenarzysta i reżyser bronili tego wątku, wskazując, że wiele relacji wspomina, iż brytyjski premier czasu wojny faktycznie wymykał się nieraz, żeby rozpytywać ludzi o ich zdanie (które w sprawie postępowania względem Niemiec, zwłaszcza na początku wojny, wcale nie było tak jednoznaczne, jak można by wnioskować z pamiętnej sceny z „Czasu mroku”). I to się zgadza, bo przy ogromnej liczbie swoich wad, jednego Churchillowi odmówić nie można: cywilnej odwagi, której potrzebuje polityk, chcący skonfrontować swoje poglądy, przekonania i wyobrażenia z tym, co faktycznie myślą ludzie na ulicy.

Tę odwagę należy docenić u polityków, którzy ją mają. Ci, którzy chronią się za plecami ochroniarzy albo nazywają zadających trudne pytania prowokatorami – nierzadko najzwyczajniej tchórzą.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)