Ludzie giną tam tysiącami, a świat śmieje się tego kraju
Gdy do świata docierają doniesienia z Korei Północnej, często wzbudzają uśmiech politowania, a niejednokrotnie szczere rozbawienie. Przy całym tragizmie ludzi osadzonych w obozach koncentracyjnych w Yodok, przy dramatach uciekinierów, którzy przeprawiają się na chińską stronę przez rzekę Yalu, wciąż łatwo obśmiać północnokoreańską propagandę i potraktować ją z przymrużeniem oka. Czy wiedząc, że potrafi ona jawnie nawoływać do rasowej nienawiści, a głowy innych państw przedstawiać jako poddanych "Umiłowanego Przywódcy", wciąż patrzylibyśmy na nią tak samo?
21.12.2011 16:54
Gdy w 1783 roku rosyjski feldmarszałek Grigorij Potiomkin organizował przejazd carycy Katarzyny II w dół Dniepru, postanowił że to nie będzie zwykła inspekcja. Dzikie ostępy miały stać się zagłębiem cywilizacji, pijani brodacze, kulturalnymi panami, a wyboiste trakty, prostymi szlakami. W końcu sam Potiomkin odpowiadał za aneksję tych ziem do imperium i chciał pokazać, że nowy nabytek nie jest pierwszym lepszym stepem. Zorganizował 76 postojów, na których odbywały się festyny, zaaranżował rejs na rzece, podczas którego szczęśliwa ludność euforycznie reagowała na widok swojej władczyni, nakazał również stworzenie makiet wsi, mających świadczyć o szybkiej kolonizacji dzikich naddnieprzańskich ostępów.
Historia zapamiętała te przedstawienie jako "potiomkinowskie wsie". Zapewne na rosyjskim dworzaninie wzorowały się później lokalni sekretarze na całym świecie, którzy zawsze dbali o to, by przejazd głowy państwa był sprawnie zaaranżowany, trawa zielona, a obywatele uradowani. Jednak wszystkie teatralne inscenizacje bledną przy tym, co zrobiła północnokoreańska władza.
Wieś, której nie było
W 1950 roku tuż przy granicy z Koreą Południową wybudowano Kijongdong - wieś idealną. Zelektryfikowana osada (wtedy robiło to wrażenie nawet na sąsiadach z Południa) miała szkoły, przedszkola i wielopiętrowe, kolorowe bloki. Nad całością górował 160-metrowy maszt z gigantyczną flagą Północy.
Chociaż władza do dziś utrzymuje, że wieś jest zamieszkiwana przez kilkaset rodzin, a na dowód regularnie włącza w budynkach prąd, to faktyczne obserwacje potwierdzają, że wieś od ponad 60 lat stoi pusta. Koreańska "wieś potiomkinowska" powstała tylko po to, by zaimponować sąsiadom z południa i zachęcić ich do ucieczki, a pograniczników skłonić do dezercji. Brak jest danych, które potwierdzałyby jej skuteczność, wieś można obejrzeć, udając się na południowokoreańską stronę strefy zdemilitaryzowanej.
Bardziej amerykański niż Amerykanin
Jest 1951 rok, trwa wojna koreańska. Grupa imperialistycznych zbrodniarzy ze Stanów Zjednoczonych pojmała młodego mężczyznę. Ten nie wyróżniał się niczym specjalnym, poza tym, że był patriotą z Północy. Pomysłowi Amerykanie znaleźli deskę i przywiązali go do niej twarzą do ziemi. Postanowili się zabawić. Jeden z nich znalazł piłę do drewna i zaczął rozpiłowywać czaszkę jeńca, który zalewał się krwią w grymasie bólu. Całej scenie przyglądał się z uśmieszkiem aprobaty oficer wyższej rangi… Czy to opis rzeczywistości? Nie, to propagandowe wyobrażenie z antyamerykańskiego plakatu, jakich na Północy wiele.
Dlatego tym bardziej dziwią pogłoski o "amerykańskich" pasjach i pomysłach Kim Dzong Ila, które od wielu lat napływały z Phenianu. Przykładów jest wiele. Do najbardziej smakowitych należą doniesienia o kulinarnych podbojach "Umiłowanego Przywódcy". Miał on wymyślić kanapkę, która wywróciła do góry nogami menu w uniwersyteckich stołówkach. Kuchenną rewolucję Kim Dzong Ila nazwano "podwójnym chlebem z mięsem", który przypominał poczciwego, imperialistycznego hamburgera. Następnie osobiście otworzył linię produkcyjną zdolną do zaopatrywania stołówek, a to wszystko w kraju, który cyklicznie jest nękany przez klęski głodu.
Równie niecodzienne wydają się pasje Kim Dzong Ila związane z kinematografią. W przeciwieństwie do swojego ojca, Kim Ir Sena, który faktycznie przysłużył się rozwojowi gatunku "opery rewolucyjnej", niedawno zmarły dyktator gustował w produkcjach zagranicznych. Kim Ir Sen stworzył dramat o partyzantce, działającej w latach 30., gdy Półwysep Koreański był okupowany przez Japończyków. Sztuka posłużyła później za kanwę scenariusza do filmu "Opowieść o sanitariuszce", który nakręcono w 1972 roku, adaptowano ją również na potrzeby opery. Tymczasem Kim Dzong Il wolał bardziej przyziemne rozrywki. Chociaż w jego propagandowym obrazie również możemy znaleźć wzmianki o literackim talencie oraz doniesienia o operach rewolucyjnych, które miał stworzyć, to jednak wiadomo, że jego uwaga skupiona była na hollywoodzkich widowiskach i japońskich filmach o potworach. W kinotece Kim Dzong Ila każdy mógłby znaleźć coś dla siebie, dyktator miał zgromadzić ponad 20 tys. filmów. Doniesienia o jego gustach również wprawiają w
osłupienie: fani horrorów na pewno docenią zamiłowanie do serii "Piątek trzynastego", Amerykanom spodoba się fakt, że Kim Dzong Il uwielbiał Elizabeth Taylor, a Brytyjczycy mogliby się zdziwić, że Kim kolekcjonował filmy z Jamesem Bondem.
Kinematografia w koreańskim stylu
W filmową pasję dyktatora, wpisują się niecodzienne kulisy powstania filmu "Pulgasari", zrealizowanego w 1985 roku jako ludowo-proletariacka odpowiedź na japońską "Godzillę", którą tak uwielbiał Kim Dzong Il. Jeśli w kraju brakuje wielu produktów pierwszej potrzeby, to jeszcze trudniej znaleźć w nim specjalistów z prawdziwego zdarzenia. Tak było z filmowcami. Przedsiębiorczy dyktator postanowił więc poszukać ich za granicą, a zrobił to w iście północnokoreańskim stylu.
Czytaj również: Zakochani poszli na spacer - zaginęli bez śladu
Siedem lat przed powstaniem "Pulgasari" nakazał porwanie pierwszych filmowców. Los padł na aktorkę Choi Eun-hee, która zniknęła z Hong Kongu, w ślad z nią ruszył jej były mąż i reżyser Shin Sang-ok i już nigdy miał nie opuścić Korei Północnej. Po kilku latach pobytu w niewoli, para pobrała się ponownie zgodnie z sugestią Kim Dzong Ila. A począwszy od 1983 roku Sang-ok stworzył siedem filmów na potrzeby północnokoreańskiego reżimu, których producentem wykonawczym był nie kto inny, jak Kim Dzong Il. W międzyczasie, reżyser wymienił mieszkanie w "złotej klatce" na więzienie, zaraz po tym, jak podjął się nieudanej ucieczki. Ostatecznie małżeństwo zbiegło z Korei podczas wizyty na wiedeńskim festiwalu filmowym w 1986 roku.
Te i wiele innych historii są przykładami barwnych opowieści z dalekiego kraju, opowieści, w które nie sposób uwierzyć, a nawet jeśli damy im wiarę, to i tak przez swoje przerysowanie wciąż mogą sprawiać wrażenie żartu. Tymczasem inna, groźna twarz północnokoreańskiego aparatu państwowo-propagandowego już nie jest tak "wesoła". Budzi przerażenie.
Rasa panów
Mogłoby się wydawać, że postulaty o czystości rasowej i wyższości jednego narodu nad innymi są śpiewką przeszłości. Jednak Korea Północna to kraj, który wciąż pielęgnuje przekonanie o swojej absolutnej wyższości. Mimo że nie jest to kraina zamieszkała przez postawnych, niebieskookich blondynów, to poczucie rasowej wyższości jest w tym kraju niezwykle silne ze względu na bezgraniczne zaufanie w mesjanistyczne wizje rządowej propagandy. Zjawisku rasowej wyższości, wpajanej mieszkańcom Północy od najmłodszych lat, amerykański profesor Brian Myers poświęcił osiem lat pracy. Wskazuje on, że to nie komunizm czy stalinizm inspirują północnokoreańską "dynastię", nie jest to również hitleryzm, który naturalnie łączymy z postulatami o rasowej czystości. Profesor jako główny wzorzec wskazuje przedwojenną Japonię, przesiąkniętą fanatycznym nacjonalizmem. Według niego, Kim Ir Sen, ojciec północnokoreańskiego narodu, w latach młodości szczerze podziwiał działalność japońskiej propagandy; na dowód przytacza fotografię Kim
Ir Sena na białym rumaku, która stanowi kopię słynnego zdjęcia cesarza Hirohito.
W swojej książce "The Cleanest Race" Myers dowodzi, że obraz własnej wyższości Koreańczycy budują na moralnej niższości innych narodów, a w szczególności Amerykanów. Ci, jak pisze profesor, przedstawiani są jako "rasa zła z natury, z którą Koreańczycy na zawsze muszą utrzymywać wrogie stosunki". A zaczynają już od najmłodszych lat, bo jak przytacza w swojej książce profesor, dzieci już w szkole uczą się, że "tak jak szakal nie stanie się owcą, tak amerykański imperialista nigdy nie zmieni swojej zachłannej natury".
W praktyce wygląda to tak, że gdy były prezydent Clinton przybył do Phenianu w 2009 roku, celem uwolnienia więzionych dziennikarzy, to państwowe telewizje przedstawiały go jako pełnego skruchy i szacunku przywódcę, który płaszczy się przed potężną Koreą. Jak wskazuje Myers, groźby i propaganda na wzór tej z Korei Północnej, nigdy nie wzbudzałaby rozbawienia, gdyby przenieść je w realia islamskiego radykalizmu, jednak osadzone w azjatyckim świecie, z niewiadomych przyczyn nie wzbudza takiej grozy.
Samodzielność i potęga
Północnokoreańska władza już od ponad 60 lat skutecznie karmi społeczeństwo wyobrażeniem o w pełni niezależnym państwie, które swoją militarną potęgą dzielnie stawia czoła wrogom czyhającym w różnych zakątkach świata skażonych kapitalizmem. Udaną indoktrynację można uznać za sukces, doktryna dżucze (dosłownie - samodzielność) jest bowiem wielką mrzonką. Korea Północna nie jest samodzielna. To kraj wyizolowany, samotny i przy okazji w pełni zależny od zewnętrznej pomocy, którą niejednokrotnie zdobywa dzięki arsenałowi nuklearnemu. Wymuszone wsparcie aparat propagandy przedstawia własnym obywatelom jako sukces i swego rodzaju daninę, którą świat składa Korei Północnej w ramach odszkodowania za krzywdy wyrządzone w przeszłości.
O tym, że ten mechanizm faktycznie działa, przekonywał w wywiadzie z Wirtualną Polską Song Byeok, człowiek, który przez lata był odpowiedzialny za tworzenie propagandowych obrazów w Korei Północnej, przy okazji sam będąc przekonanym o wielkości swojej ojczyzny - Dopóki tam mieszkałem i dopóki nie zapanował głód (mowa o głodzie w latach 90. - przyp.), to sądziłem, że Korea Północna jest najdoskonalszym państwem jakie tylko może istnieć - mówił Song Byeok. (czytaj cały wywiad)
Kult jednostki, który wykształcił się w Korei Północnej jest absurdalny dla człowieka wychowanego na Zachodzie. Jest do tego stopnia niedorzeczny, że wzbudza raczej uśmiech niż strach. Widząc tłumy zanoszące się histerycznym szlochem na wieść o śmierci Kim Dzong Ila, zderzamy się ze skalą indoktrynacji, której nie jesteśmy w stanie pojąć. Jednak dworując sobie z najbardziej odizolowanego państwa trzeba zdawać sobie sprawę, że prawie 23 milionom osób, które w nim mieszka, nie jest do śmiechu.
Adam Parfieniuk, Wirtualna Polska