Ludobójstwo na oceanie
W pływających więzieniach NKWD skonały w męczarniach tysiące ludzi. Ofiarą tych zapomnianych sowieckich zbrodni padło wielu Polaków - pisze Piotr Zychowicz w tygodniku "Uważam Rze".
27.12.2011 | aktual.: 27.12.2011 09:52
W nocy z 12 na 13 grudnia 1939 r. na Morzu Ochockim szalał sztorm. Widoczność była niemal zerowa, potężne fale zalewały pokład niewielkiego sowieckiego parowca „Indigirka”. Załoga straciła orientację i poważnie zboczyła z kursu. Nie wiedząc, gdzie się znajduje, zbliżyła się niebezpiecznie do wybrzeża japońskiej wyspy Hokkaido. Gdy kapitan zorientował się w sytuacji, było już za późno. O godz. 2.20 statek uderzył z impetem w rafę Todo.
Przez dziurę w kadłubie do środka wdarły się olbrzymie masy wody. Pod ich ciężarem jednostka powoli przechyliła się na prawą burtę i osiadła na dnie. Nad powierzchnią wody wystawały jedynie część pokładu i burta. Wszyscy marynarze wydostali się na zewnątrz. Gdy ich śladem starało się podążyć 800 mężczyzn stłoczonych w ładowni, na ich drodze stanął NKWD-zista z odbezpieczonym pistoletem.
Bez zastanowienia wymierzył broń w tłum i wystrzelił pięć razy. Przerażeni, ogarnięci paniką ludzie cofnęli się w głąb statku. Niemal cała ładownia wkrótce znalazła się pod wodą. Ludzie, którzy byli na dnie, natychmiast utonęli w lodowatej wodzie (tego dnia u wybrzeży Hokkaido panował siarczysty mróz). Inni udusili się pod ciężarem ciał towarzyszy. Nieliczni, którzy znaleźli się na samej górze, próbowali się ratować, czepiając się stalowych elementów statku. Załoga przed zatonięciem zdążyła nadać sygnał SOS skierowany do sowieckich baz i znajdujących się w pobliżu jednostek. Przechwycili go jednak również Japończycy i szybko na miejsce katastrofy przybyły z pomocą japońskie oddziały. Udało im się uratować niemal wszystkich członków załogi oraz podróżujące statkiem rodziny rybaków. Wszyscy ci ludzie nawet słowem nie zająknęli się o kilkuset mężczyznach stłoczonych pod pokładem.
Dopiero po trzech dniach Japończycy dowiedzieli się, że we wraku są jeszcze ludzie. Na miejsce natychmiast ponownie pospieszyli ratownicy. Przy pomocy palników acetylenowych wycięli dziury w wystającej ponad powierzchnię burcie. To, co zobaczyli, zmroziło im krew w żyłach. „W ciemnych i zimnych ładowniach były masy zwłok, częściowo zanurzonych w lodowatej wodzie. Wielu więźniów, którzy byli na szczycie tego stosu, podcięło sobie gardła, aby zakończyć cierpienia”.
Ze stosu poskręcanych, poprzymarzanych do siebie ludzkich ciał wydobyto 28 żywych osób. Jedna z nich zmarła, zanim przetransportowano ją na ląd. W sumie w ładowni zginęło 741 pasażerów. Okazało się, że „Indigirka” była statkiem przeznaczonym do przewozu żywego towaru do syberyjskich obozów koncentracyjnych. A jej armatorem był Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych Związku Sowieckiego (NKWD).
Ludzkie ule
Od opisu tej zapomnianej zbrodni u wybrzeży Japonii zaczyna się „Flota Gułagu”, wstrząsająca książka znakomitego amerykańskiego historyka amatora Martina J. Bollingera (Wydawnictwa Replika i Axis, Zakrzewo/Poznań 2011). To bez wątpienia jedna z najlepszych monografii o zbrodniczym obliczu Związku Sowieckiego, jakie w ostatnich latach zostały wydane w Polsce. A prac takich ukazuje się u nas naprawdę sporo.
Bollinger, wykorzystując tysiące unikalnych dokumentów oraz relacji, opisał nieznaną światu gehennę, jaka w latach 1932–1953 stała się udziałem miliona więźniów deportowanych na Kołymę – zapomniane przez Boga miejsce, zwane lodowym Auschwitz. Gehenną tą był transport przez skute lodem Morze Ochockie. Wielu ze skazanych, tak jak nieszczęśni pasażerowie „Indigirki”, nigdy nie dotarło do łagrów.
Statki często tonęły, a więźniowie – w większości skazani z „politycznego” artykułu 58. – byli przewożeni w warunkach urągających wszelkim standardom. Tłoczono ich, czasami nawet po kilka tysięcy, pod pokładami statków. Zbudowano tam gęste, wielopiętrowe nary, które sprawiały, że tonące w mroku ładownie wyglądały jak olbrzymie ludzkie ule. Więźniowie byli głodzeni, pozbawiani światła i świeżego powietrza, potrzeby fizjologiczne musieli załatwiać pod siebie.
„Gdy zacząłem coś dostrzegać, dojrzałem scenę, której nie wyobraziliby sobie Goya ani Gustave Doré” – wspominał były więzień Michael Solomon. „W ogromnej mrocznej ładowni upchnięto ponad dwa tysiące kobiet. Od dna po sufit były stłoczone w otwartych klatkach niczym w gigantycznej fermie drobiu. Przez zaduch i wilgoć większość była ubrana skąpo, a niektóre zdjęły z siebie wszystko. Ich ciała pokrywały straszne wrzody i pęcherze. Oprócz dolegliwości żołądkowych i dezynterii większość cierpiała na schorzenia skórne”. Inny były więzień, amerykański komunista Thomas Sgovio, który w 1938 r. padł ofiarą czystki wewnętrznej, pisał: „Gdy wspominam ten rejs, pojawia się ciemność. Jestem jednym z trzech tysięcy ciał leżących na drewnianych pryczach. Z góry kapią na mnie wymiociny. Ktoś z trudem idzie śliskim przejściem. Przypominam sobie dokuczliwy głód. Pamiętam zwłoki wynoszone na pokład”.
„W tym piekle więźniowie walczyli o łyk wody” – wspominała Elion Lipper. „Widziałam więźniów o zszarzałych twarzach, zwracających [pokarm] z nar na dno ładowni. Albo schylonych nad pogiętą beczką, do której musieli się także wypróżniać na oczach kobiet. Patrzyłam na te stosy ludzi. U dłoni zostały im kikuty po odmrożonych palcach. Na nogach mieli rany i pęcherze”.
Kołymski tramwaj
Najgorsze były jednak szykany ze strony urków. Bezwzględnych, zdemoralizowanych i uzbrojonych w noże domowej roboty kryminalistów. Ludzie ci – faworyzowani przez NKWD jako element „socjalnie bliski” – w straszliwy sposób pastwili się nad więźniami politycznymi. Ograbiali ich, bili, torturowali, gwałcili, a nawet mordowali. Pod pokładem byli panami życia i śmierci, a wszystko to odbywało się za przyzwoleniem, a nawet przy zachęcie konwoju. Eugenia Ginzburg w swoich słynnych wspomnieniach z Kołymy „Stroma ściana” opisała, jak podczas morskiego transportu została umieszczona w ładowni, z więźniarkami kryminalistkami. „Nie były to zwykłe błatniaczki, lecz sama śmietanka świata przestępczego, tak zwane suki. Recydywistki, morderczynie, sadystki i mistrzynie perwersji seksualnych. Gęste powietrze drgało od kwików, wymyślnych kombinacji przestępstw, rechotu i wrzasków. W pięć minut zapoznano nas z prawami dżungli. Wydarto nam chleb, wyrwano ostatnie łachy z tłumoków, wypchnięto z zajętych przez nas miejsc”.
Najgorsi byli jednak kryminaliści mężczyźni, którzy często wobec więźniarek dopuszczali się przemocy seksualnej na masową skalę. Wspomniana już Elion Lipper opisywała koszmar, jaki rozegrał się na jednym ze statków, który przewoził do obozów koncentracyjnych kilkaset dziewcząt należących do tak zwanych ukazników. Były to młode robotnice, które zostały skazane na katorgę za to, że spóźniły się do pracy, co traktowano jako „zbrodnię sabotażu”. „Kryminaliści przedarli się przez gródź do części [ładowni] przeznaczonej dla więźniarek i zgwałcili wszystkie, które im się podobały” – wspominała Lipper. „Kilku więźniów, którzy chcieli ochronić kobiety, zakłuto. Pewnemu kryminaliście, który przywłaszczył sobie kobietę wybraną przez herszta bandy, wykłuto oczy igłą”. W sumie podczas tych gwałtów i morderstw zamordowano 15 osób. Oczywiście przy biernej postawie konwoju.
Elena Glinka wspomniała: „Ich wytatuowane ciała lśniły od potu. W zatłoczonej ładowni rozlegały się żałosne krzyki kobiet i błagania zmieszane ze skowytem. Sceny zbiorowych gwałtów, które więźniowie nazywali tramwajem kołymskim. Gdy kobieta stawiała opór, natychmiast ją zabijano. Wielu skazanych miało noże, brzytwy i szpikulce. Przy akompaniamencie odrażających obscenów i radosnych okrzyków zrzucali z górnych prycz ciała zamęczonych na śmierć więźniarek”.
Świadkiem podobnej sceny, czyli przebicia się przez urków z męskiej części ładowni do kobiecej, był Polak Janusz Bardach. „Tłoczyli się przy otworze w grodzi, przez który przeciągali kobiety jak worki z mąką. Z kobiety zdzierano natychmiast wszystkie rzeczy. Na każdą rzucało się jednocześnie kilku mężczyzn. Widziałem rzucające się w konwulsjach białe ciała więźniarek. Gryzły, krzyczały i płakały. Gwałciciele oddawali ciosy” – wspominał.
Zapomniane polskie ofiary
Po 1939 r. wśród deportowanych statkami znalazła się olbrzymia liczba Polaków. Byli to jeńcy wojenni – podoficerowie i szeregowcy – oraz cywile, którzy padli ofiarą masowych wywózek z okupowanych przez bolszewików Kresów. W lipcu 1940 r. statkami „Diekabrist” i „Dalstroj” na Kołymę wyruszyło 8 tys. polskich obywateli. Rok później dołączyło do nich 2,6 tys. kolejnych. Do 1941 r., gdy ogłoszono amnestię dla Polaków i w Sowietach zaczęła się tworzyć armia Andersa, dożyło ich… 583.
„Gdy statek przepływał koło Sachalinu, rozpętał się silny sztorm” – wspominał Ryszar Łopacki, który znalazł się w jednym z „polskich” transportów. „Drewniane prycze załamały się, przygniatając wielu mężczyzn. Więźniowie krzyczeli i jęczeli z bólu. Wybuchły między nimi walki, gdy próbowali się wydostać spod szczątków tej konstrukcji. Każdy walczył o życie. Mocz wylewał się z beczek. Tak albo bardzo podobnie musi wyglądać piekło”.
Niezwykle brutalni byli również strażnicy. Bollinger opisuje m.in. bunt, do którego doszło w sierpniu 1939 r. na pokładzie „Dżurmy”. W ładowniach statku było wówczas ok. 1,5 tys. ludzi. Gdy wybuchł tam, zaprószony przez kryminalistów pożar, reszta więźniów rzuciła się do ucieczki na pokład. NKWD-ziści otworzyli do nich ogień. Aby ugasić pożar, wpompowali do ładowni gorącą parę z kotłów.
Więźniowie ugotowali się żywcem. Jak wspominali nieliczni, którym udało się przeżyć, pod pokładem długo jeszcze unosił się zapach „ludzkiego »bulionu«”. Innym razem do tłumienia buntu strażnicy użyli sikawek z wodą. A ponieważ rzecz działa się przy kilkudziesięciostopniowym mrozie, potraktowani w ten sposób ludzie szybko zamarzli. Najszczęśliwsi z nich stracili tylko ręce i nogi, które odmrożone zostały amputowane przez obozowych felczerów po przybyciu na ląd. Nawet jeżeli na pokładzie statku nie doszło do podobnych ekscesów, to trwająca często kilka tygodni podróż zamieniała zeków w na wpół żywe wraki. Więźniowie po przypłynięciu na miejsce byli skrajnie wycieńczeni. Paradoksalnie, dopiero w łagrach Kołymy – w których jako niewolnicy Gułagu wydobywali w katastrofalnych warunkach złoto oraz rudy cynku i uranu – mogli odzyskać nieco sił po straszliwym transporcie.
Wielu z nich jednak błyskawicznie umierało. Jak się ocenia, rocznie ginęło około jednej trzeciej pracujących na Kołymie więźniów. Właśnie dlatego miejsce to uznawane było za najgorsze w całym systemie sowieckich łagrów. Jak wspominał w „Innym świecie” Gustaw Herling-Grudziński, osadzeni w innych obozach koncentracyjnych przeniesienie na Kołymę uznawali za równoznaczne z wyrokiem śmierci. Dlatego właśnie nazywana była ona lodowym Auschwitz. Prawda o piekielnych morskich transportach początkowo utrzymywana była w tajemnicy. Załogi statków, gdy przypływały koło japońskich wysp, zakładały cywilne ubrania. Tak, aby na lądzie nie zorientowano się, jaki „ładunek” wiozą pod pokładem. Parowce i tak jednak zwracały na siebie uwagę. Ich burty zabezpieczone były bowiem zwojami drutu kolczastego na wypadek, gdyby więźniowie próbowali wyskoczyć do wody podczas mijania japońskiego terytorium.
Wujek Joe jest OK
Nie przeszkadzało to jednak Stanom Zjednoczonym, Holandii i innym zachodnim demokracjom sprzedawać lub wręcz dawać Sowietom w prezencie statków przeznaczonych do transportu więźniów. To właśnie wyprodukowane w zachodnich stoczniach jednostki podczas II wojny światowej woziły na przemian niewolników na Kołymę i amerykański sprzęt wojenny dostarczany Stalinowi w ramach Lend-Lease Act.
Właśnie w amerykańskich, a także kanadyjskich zakładach statki NKWD były regularnie remontowane. Oczywiście na koszt tamtejszych podatników. Po pewnym czasie Sowieci nawet nie starali się ukrywać, do czego jednostki służą na co dzień. „Niektórzy z dawnych pracowników tutejszych zakładów pamiętali sowieckie statki w stoczni” – pisał David Cantrill, archiwista z Heritage Society z Kirkland w stanie Waszyngton. „Wspominali, że potwornie na nich cuchnęło”.
Zdarzało się nawet, że amerykańscy stoczniowcy konstruowali w ładowniach nary. Stało się tak między innymi w grudniu 1945 r., gdy do portu w Portland zawinął statek „Feliks Dzierżyński”. Z terytorium USA zabrał on blisko 800 sowieckich jeńców wojennych, których Amerykanie odbili z niewoli państw Osi. Oczywiście statek zamiast do domów przewiózł żołnierzy prosto do kołymskich obozów. Stalin uznał ich bowiem za zdrajców.
Stojący „na straży demokracji i praw człowieka” Amerykanie udawali, że o niczym nie wiedzą. W czerwcu 1944 r. z wizytą na Kołymę udał się wiceprezydent Henry A. Wallace. Po powrocie opublikował książkę, w której zachwycał się świetnymi warunkami pracy i wyżywieniem serwowanym w tamtejszych obozach koncentracyjnych. O pracy niewolniczej wspomniał tylko raz… w kontekście represji stosowanych przez carski reżim.
Nastawienie to miało się zmienić dopiero za kilka lat, gdy wybuchła zimna wojna i Związek Sowiecki nagle znalazł się po przeciwnej stronie barykady. Wtedy Waszyngton rzeczywiście upomniał się o miliony ofiar totalitarnego piekła Gułagu. Dopóki Sowieci pomagali w walce z paskudnym Hitlerem i Japończykami, dopóty wszystko było jednak OK. Stalin był dobrotliwym Wujkiem Joe, Armia Czerwona wierną sojuszniczką, a Związek Sowiecki normalnym demokratycznym państwem. Statki NKWD z tysiącami więźniów politycznych w ładowniach mogły zaś swobodnie, przez nikogo nieniepokojone, pływać po morzach i oceanach..