Lubię tę melodię
Miał być muzykiem, ale został weterynarzem. Nie wiedział, czy powinien grać Chopina czy rock, więc wybrał piłkę nożną. Widzowie polubili go za takt i sposób, w jaki prowadzi jeden z najpopularniejszych teleturniejów "Jaka to melodia?"
18.03.2005 | aktual.: 18.03.2005 14:41
Pan się boi latać? – Tak, od dziecka. A dlaczego pani pyta?
- Bo ten motyw ciągle pojawia się w Pana wierszach i piosenkach. Najnowsza płyta też nosi tytuł „Skrzydła”. – To prawda, ale nie wiązałbym tego z moją fobią. Raczej z unoszeniem się nad ziemią. Nie przepadam za tym stanem, jednocześnie coś mnie w nim pociąga. Wtedy bywa się artystą. Muszę jednak przyznać, że chętnie wracam stamtąd do ciepłego miejsca, jakim jest normalny dom.
To kiedy przyleci Pan do nas na „Skrzydłach”?
– Chciałem, żeby płyta ukazała się 22 marca, w dniu moich 44. urodzin, ale nie zdążę. Prawdopodobnie „Skrzydła” trafią do sklepów jesienią, razem z tomikiem moich wierszy o tym samym tytule. To będą łagodne utwory o aniołach, na głos i fortepian, bez wyszukanych aranżacji. To lubię najbardziej.
A jaka melodia najbardziej Pana kręci?
– Uwielbiam piosenkę francuską. Od momentu, kiedy wygrałem casting na główną rolę w musicalu „Notre Dame de Paris”, w którym furorę zrobił Garou. Francuzi mają niesamowite głosy. Ale lubię też posłuchać sobie lekkiego jazzu. Na pewno nie popu, bo tego mam pod dostatkiem w pracy.
Od siedmiu lat prowadzi Pan program „Jaka to melodia?”. Nie znudziło się Panu jeszcze?
– Praca w teleturnieju w żaden sposób mi nie uwłacza. Nasz program jest na luzie, bez agresji. Mogę być w nim sobą, nie muszę udawać plastikowego showmana, żeby skoczyła nam oglądalność. I za to ludzie nas kochają.
Poza tym rozdaje Pan pieniądze...
– (Śmiech) Najchętniej nie swoje. Chociaż prywatnie też mam dziurawą kieszeń, co ciężko znosi moja żona.
Powiedział Pan kiedyś, że to ze względu na pieniądze gra Pan w drugiej lidze. Seriale to taki przykry obowiązek?
– Muszę to robić, bo inaczej nie utrzymałbym rodziny. Z teatru nie da się wyżyć, a polska rzeczywistość jest taka, że wszyscy grają w serialach, nawet ci najlepsi. Niestety, nie daje to ani takiej popularności, jakiej bym chciał, ani pieniędzy. Na szczęście moja rola w serialu „Na Wspólnej” jest ciekawa. Gram tam szemranego cwaniaczka, zupełnie wbrew mojemu charakterowi. Przynajmniej się nie nudzę. W „Na dobre i na złe” grał Pan dla odmiany homoseksualistę.
– Odszedłem z tego serialu, bo scenarzyści nie mieli ciekawych pomysłów na moją rolę. Poza tym wiązało się to z taką niezbyt przyjemną łatką. Ludzie często myślą, że jak Tomasz Stockinger gra w „Klanie” lekarza, to naprawdę jest lekarzem. Mnie posądzano o homoseksualizm. Ktoś nawet nazwał mnie pedałem, ale nie chcę do tego wracać.
To prawda, że potrafi Pan odebrać poród?
– Tak, nawet cesarskie cięcie zrobię. Mam na koncie kilkadziesiąt udanych porodów. Z wykształcenia jestem weterynarzem położnikiem. Przez blisko dwa lata pracowałem w zawodzie.
Sam Pan też urodził się w dosyć oryginalny sposób.
– Na kanapie, w naszym domu w Inowrocławiu. Mama nie chciała iść do szpitala. Bała się, że mnie ukradną albo podmienią.
Czy to ona zaraziła Pana muzyką?
– To nie jest wirus. To się po prostu ma w sobie albo nie. Ja zawsze miałem. Ale to mama oswoiła mnie ze sceną. Prowadziła amatorskie teatry, organizowała konkursy piosenki, zabierała na artystyczne przeglądy. Mieszkaliśmy w maleńkim Sochaczewie, wokół panowała komuna, marazm, bieda, a my bawiliśmy się w teatr. •Wtedy sprawdził się Pan w roli cyborga. – To była moja pierwsza ważna rola. Występowałem w szkolnym teatrze, w kartonie na głowie. Podobno nieźle wypadłem.
Mógł Pan też zostać pianistą, ale zakochał się Pan w futbolu.
– To była wielka, niczym nieokiełznana miłość. Zostało mi to do dzisiaj. W podstawówce chodziłem do klasy fortepianu. Nawet to lubiłem, ale pod koniec szkoły, w 1974 roku były akurat mistrzostwa w piłce nożnej w Niemczech. Grali Lato, Deyna, Szarmach... Była transmisja meczu w telewizji, kiedy musiałem iść na ważny szkolny koncert, tuż przed dyplomem. Do dziś pamiętam, jak dyrektor na mnie wrzeszczał. A ja powtarzałem: „Nie mogę! Przecież nasi grają!”. Pogniewaliśmy się na siebie i nie skończyłem szkoły muzycznej. Byłem zbuntowany, ambitny, nie wiedziałem, co chcę w życiu robić. Grać Chopina czy rock. I w końcu wylądowałem na weterynarii.
Wcześniej jednak podszywał się Pan pod niejakiego Iwanowa. To brzmi jak pseudonim agenta.
– (Śmiech) To prawda. Iwanowem zostałem na festiwalu piosenki radzieckiej. Zwyczaj był taki, że w konkursie trzeba było śpiewać utwory znanych autorów, najlepiej z jury. Ja wykonałem swoje autorskie kompozycje i podpisałem się jako Iwanow. Podobałem się, bo doszedłem aż do finału. Jury zorientowało się dopiero pod koniec i przyznało mi nagrodę indywidualną. Nie udało się natomiast z jury w szkole aktorskiej. Dlaczego?
– Byłem już po weterynarii, miałem 26 lat i czułem, że chcę występować na scenie, a nie odbierać porody krów. Niestety, rektor Andrzej Łapicki próbował wybić mi to z głowy. „Jesteś za stary – powiedział. – Masz dobry zawód, więc się go trzymaj”. Nie dałem się przekonać. Potem wygrałem casting do musicalu Janusza Józefowicza „Metro”, staliśmy się znani w całej Polsce, nawet wystąpiliśmy na Broadwayu. No i posypały się ciekawe oferty. A dyplom w PWST zrobiłem eksternistycznie.
Ważną postacią w Pana karierze był Jonasz Kofta. Czy to prawda, że kazał Panu śpiewać artykuły o rybołówstwie?
– Miałem 23 lata, śpiewałem w zespole rockowym. Mieliśmy próby w kanciapie na Ursynowie, robiliśmy sporo hałasu. Jonasz wpadał do pobliskiej knajpki na wódeczkę. Pewnego razu przyszedł nas posłuchać. Coś go nagle olśniło. Gdzieś leżała gazeta, podał mi ją i poprosił, żebym zaśpiewał pierwszy z brzegu artykuł. Trafiłem akurat na ryby.
I powstał z tego „Kompot”...
– No właśnie, całkiem niezły. Polubiliśmy się. Jonasz zaczął przynosić mi teksty i tak powstał musical „Kompot”. Opowiadał o autentycznej grupie narkomanów z Gdańska. Brali kompot, czyli polską heroinę i, niestety, wszyscy umarli. Musical się podobał, ale cenzura położyła na nim łapę. W tamtych czasach nie mówiło się o dragach.
Jest Pan poetą, aktorem, piosenkarzem. Po co Panu jeszcze pedagogika?
– Lada chwila obronię dyplom na tym wydziale. Zdradzę tylko, że to wiąże się z moją filozofią życia. Może kiedyś założę szkołę.
Robert Janowski Aktor, piosenkarz, poeta, kompozytor. Urodził się w 1961 r. w Inowrocławiu. Debiutował na scenie w wieku 13 lat w teatrach amatorskich. Śpiewał w zespołach rockowych: Oddział Zamknięty, Exodus, ZOO. Największe uznanie i rozgłos przyniósł mu występ w musicalu „Metro”. Janowski ma na koncie role w filmach („Pora na czarownice” czy „Nocne Graffiti”) i w serialach („Na dobre i na złe”, „Na wspólnej”). Od 1997 r. prowadzi w telewizji teleturniej „Jaka to melodia?”.
Mariola Szczyrba