Lekarz straszył chorobą
36-letni lekarz ginekolog z poznańskiego szpitala, został zatrzymany przez poznańskich policjantów. Lekarz straszył pacjentki śmiertelną chorobą i brał łapówki za pomoc w "załatwieniu" miejsca w szpitalu - pisze "Gazeta Poznańska".
26.06.2006 | aktual.: 26.06.2006 10:03
Doktor straszył młodą kobietę, że jej życie jest poważnie zagrożone i pomoże jej jedynie szybka operacja. Diagnozę W. Z. zakwestionowało dwóch innych lekarzy. Ginekolog za kilkaset złotych miał załatwić szybkie przyjęcie do jednego z poznańskich państwowych szpitali. Te pieniądze przyjął już jednak pod kontrolą policji, która postawiła mu zarzut wymuszenia i przyjęcia łapówki. Grozi za to do 10 lat wiezienia.
Okazuje się, że metoda doktora Z. sprawdziła się nieraz. Zgłosiła się kolejna pacjentka po strachowej terapii tego samego lekarza. To draństwo - komentuje krótko doktor Krzysztof Kordel, okręgowy rzecznik odpowiedzialności zawodowej Wielkopolskiej Izby Lekarskiej, który wystąpił już o oficjalną informację w sprawie doktora Z. do Prokuratury Okręgowej w Poznaniu.
Dorota (imię zmienione) trafiła do gabinetu doktora Z. na rutynowe badania. Pacjentka rzeczywiście cierpiała na banalną kobiecą chorobę. Po badaniu USG doktor stwierdził, że "coś tam jest". Powiedział wprost: To może być nowotwór - opowiada Dorota. W rodzinie Doroty dwie osoby chorowały na raka, więc była przerażona.
Ginekolog sugerował dalej, że "to się rozwija i jest właściwie bezbolesne". Mówił, że objawy pojawiają się wtedy, kiedy będą przerzuty. Nawet zwymyślał ją za to, że tak późno się zgłosiła. Powiedział, że jest ginekologicznie zaniedbana jak kobieta z Bieszczad. Przepisał, jak się później okazało, słaby lek, który nie leczył nawet jej prawdziwej dolegliwości. Wizyta kosztowała 130 zł.
Doktor Z. kazał przychodzić do siebie co dwa tygodnie. Podczas kolejnych wizyt Dorota dowiadywała się, że "to szybko rośnie". Zrobiła cytologię, ale ginekolog stwierdził, że niezbędna jest biopsja. Doktor Z. obiecał, że przeprowadzi zabieg z kolegą w Ginekologiczno-Położniczym Szpitalu Klinicznym przy ulicy Polnej w Poznaniu, ale to będzie kosztowało 350 zł. Dorota poszła na zabieg.
Za zabieg wykonany w publicznym szpitalu zapłaciła doktorowi w jego gabinecie w ratach. Tam też dowiedziała się, że ma przyjść do niego na trzy opatrunki po 150 złotych każdy. Jako że leczyła się u doktora już prawie trzy miesiące, zaczęła pytać o rabat. O rabacie porozmawiamy przy operacji, bo normalnie kosztuje trzy tysiące złotych - usłyszała Dorota.
Zapytała też, dlaczego ma płacić tyle pieniędzy za operacje w publicznym szpitalu, skoro płaci składki. Usłyszałam, że jak chcę być porządnie leczona, to muszę płacić - opowiada. Tego dla Doroty było już za wiele. Już wcześniej zaczęła coś podejrzewać. Sprawdziła przepisany jej lek i okazał się za słaby nawet na jej banalną dolegliwość.
Postanowiła sama odebrać wynik biopsji i przekonała się, że nic groźnego z niego nie wynika. Zastanowił ją zapis, że w jej sytuacji, na badanie kontrolne ma się zgłosić dopiero za miesiąc. Poszła do innego lekarza i jej rak okazał się tylko niegroźnym mięśniakiem, z którym mogłaby żyć przez lata. Do doktora Z. już nie wróciła.
Jest zawieszony w czynnościach do czasu wyjaśnienia sprawy - powiedział gazecie o dr Z. profesor Tomasz Opala, dyrektor szpitala przy Polnej. Obiecał także, że skonsultuje z prawnikiem swoje dalsze decyzje. Prokuratura po postawieniu zarzutów, nie zastosowała wobec ginekologa żadnych sankcji. (PAP)