Kult idioty
Zacznijmy od trzech pozornie słabo powiązanych ze sobą przykładów, które jednak mieszczą się w ramach pewnej tendencji. Dotąd program literatury angielskiej na uniwersytecie obejmował obszerny zakres dzieł, od Beowulfa przez Szekspira po wiersze noblisty Heaneya. Po reformie zostały zeń jeno ogryzki.
25.03.2005 | aktual.: 25.03.2005 06:58
Wypadł Beowulf, trudniejsze wiersze zastąpiono łatwiejszymi i krótszymi, powieści niemal całkiem wyeliminowano. Ostał się Szekspir – świętość nie do ruszenia, z Miltona tylko jedna księga, najkrótsza powieść Dickensa (ale Swift już nie), Conrad, bo współczesny, itd. Można zostać dyplomowanym anglistą, a Beowulfa czy Chaucera znać tylko ze słyszenia. Przykład drugi: od paru lat tygodniki informacyjne interesują się tak osobliwymi tematami, jak odchudzanie czy problemy psychiczne (oraz jak je zwalczać). Newsweek zajmował się ostatnio seksbiznesem, snami, “chytrym tłuszczem”, sterowaniem podświadomością, pedofilią, psychozami, niewiernością żon, bioenergoterapią, życiem erotycznym Polaków, “krajobrazem po viagrze”, nastoletnią prostytucją oraz kwestią, czy dieta przeczy radości życia. Wszystko to były tematy okładkowe, świadczące o randze, jaką przyznaje im redakcja. Nie inaczej postępowała poważna niegdyś Polityka.
Kiedy kobieta kocha kobietę, alergie, co strach jeść, przemoc w pracy, prawo i seks, jesienna melancholia, “erotyka bez języka” – oto niektóre okładkowe jej tematy. W pismach tych powstały kolumny plotkarskie, gdzie pod lupę bierze się rodzimych polityków, których obywatel wprawdzie nie szanuje, ale ma obowiązek fascynować się ich bon motami i dokonaniami. Przykład trzeci, osobisty. Napisałem do czołowej ogólnopolskiej gazety artykuł o rozmieszczeniu planet w kosmosie – liczba planet odkrytych wokół innych gwiazd przekroczyła wtedy setkę. Ku mojemu zaskoczeniu redaktorka zażądała usunięcia z artykułu wszelkich liczb. Czytelnik tego nie zrozumie, padło rozbrajające uzasadnienie. Jak tu gadać o rozmieszczeniu bez podawania odległości, ja na to. Czy pani robi to pismo dla ludzi niespełna rozumu? W wyniku dyskusji trochę liczb jednak zostało, inne wraz z trudniejszymi – zdaniem redaktorki – fragmentami tekstu przepadły.
Oto kwintesencja tych przykładów: działania edukacyjne, kulturalne, propagandowe, polityczne są podejmowane w dużej mierze z myślą o idiotach; idioci cieszą się nadzwyczajną przychylnością instytucji i decydentów, są dla nich oczkiem w głowie i docelowym adresatem ich starań. To ich gust, ich możliwości umysłowe (tak jak rekonstruują je sobie owe instytucje i decydenci) wyznaczają poziom trudności, którego, broń Boże, przekroczyć nie wolno, bo nastąpi koniec świata. Jak się idioci znarowią, to się nie pozbieramy, należy więc o nich zabiegać i wszelkimi sposobami przychylać im nieba.
Szkoła uników
Na początek XXI wieku, kiedy miały zapanować dobrobyt, pokój społeczny i wysoki poziom życia umysłowego, przypadł najdotkliwszy kryzys słowa pisanego. Znaleźliśmy się jako cywilizacja na kulturowym zakręcie: słowo drukowane odchodzi do lamusa, górę bierze cywilizacja obrazkowa. Polska nie jest wyjątkiem w tych przemianach, ale zapaść jest u nas szczególnie widoczna i dotkliwa, tak że można wręcz mówić o nawrocie analfabetyzmu, rozumianego dosłownie albo funkcjonalnie. Skoro co czwarty oglądający dziennik telewizyjny nie rozumie, o co tam chodzi, to chyba nie inaczej jest z konsumentami treści gazetowych. Z literaturą sprawa się ma już całkiem tragicznie: 58 procent rodaków obywa się corocznie bez kontaktu z książką i nie zmienią tego hurraoptymistyczne relacje o tasiemcowych kolejkach przed targami książki.
Przemiany kulturowe przemianami, cywilizacja cywilizacją, ale trudno uciec od wrażenia, że zło zaczyna się w domach, gdzie wychowanie dzieci powierzono srebrnemu ekranowi. Ostatnio telewizor zyskał potężnego sprzymierzeńca w postaci komputera, który dosłownie zawładnął czasem, wyobraźnią i sumieniami malców i wyrostków. Do szkoły dzieci przychodzą niezainteresowane książką, czytaniem; treści, które tam mogą znaleźć, zupełnie do nich nie przemawiają i nie są tak atrakcyjne, jak telewizor czy komputer. Zbieramy więc gorzkie owoce oddania naszych pociech na pastwę kultury obrazkowej i pokrewnej, tych wszystkich wideo, gier komputerowych, “strzelanek”, Internetów, DVD, komórek, walkmanów i MP3. Zaiste, wątłe umysły naszych dzieci i młodzieży musiały tej lawinie ulec.
Jak uczy dzisiejsza szkoła, poinformował mnie ojciec trojga latorośli w wieku szkolnym. W klasie najstarszego, nastolatka, nauczycielka poniechała nawet stawiania minusów, bo trzy czwarte uczniów na początku lekcji zgłasza nieprzygotowanie. Gdy próbuje się ich przycisnąć, płaczą, że nie rozumieją materiału i wymawiają się potwornymi bólami głowy. Namnożyło się dyslektyków; wynika to z trudności w opanowaniu podstaw ortografii. Zarzucono czytanie lektur, uczniowie znają je ze streszczeń i filmów (brawa dla reżyserów kręcących przystępne wersje arcydzieł literatury narodowej). Potężny rynek bryków, kompendiów, a nawet wersji z komentarzami na marginesach, o co chodzi w tekście, jest miarą upadku w tej dziedzinie.
Nie zawsze tak było. Głupio powoływać się na dawne czasy, ale gdy w siódmej klasie podstawówki nie przeczytałem Pana Tadeusza (lektura całości była obowiązkowa plus kilka fragmentów na pamięć), polonista wsadził mi po kolei siedem dwój. Groziła mi dwója na okres, wezwano do szkoły matkę, skończyło się tak zwaną poważną rozmową – zabrałem się do przymusowej lektury. Gdyby nie ów przymus w słusznej sprawie, pewnie bym Pana Tadeusza nie przeczytał do dziś. Dzisiejsze szkoły ani się ważą wymagać aż tyle od młodych idiotów.
Równać do najgłupszych
Kilka lat temu sprzedaż każdego numeru Newsweeka czy Polityki wynosiła powyżej 300 tysięcy egzemplarzy, obecnie spadła poniżej 200 tysięcy, a więc prawie o połowę. Redakcje nie widzą innego sposobu na zatrzymanie tej tendencji niż obniżanie poziomu i dostosowywanie treści do najmniej wymagających, których jest najwięcej. Stąd właśnie skupienie się na problematyce zdrowotnej, sensacji, plotkarstwie i życiu płciowym. Tematy takie jak odchudzanie czy rywalizacja zawodowa upodabniają te pisma do prasy kobiecej o formule 4K: Kinder, Küche, Kosmetik, Kariere. W podobny sposób walczą o słuchacza i widza rozgłośnie radiowe i stacje telewizyjne, ale z marnym efektem, bo konkurencja jest duża i wszyscy stosują to samo antidotum.
Z kolei dzienniki o formule wzorowanej na Bildzie specjalizują się w bulwersowaniu. Tematami istotnymi są tam prostytucja (w tym młodocianych płci obojga), handel żywym towarem (damskim), przemoc domowa, głównie seksualna, pedofilia. Ten ostatni podjął ostatniej zimy jeden z dwóch “bildoidów”, napuszczając na amatorów dziecięcych wdzięków upozowaną na nastolatkę współpracownicę. Ubrana na letnio osóbka (widocznie redakcja wahała się przez pewien czas) pozowała do zdjęć na sekretnych spotkaniach z pedofilami i obszernie cytowała ich internetowe propozycje.
Redakcja wykonuje w ten sposób uderzenie widłowe: czytelnik ma co czytać z wypiekami na licu, a pismo zyskuje alibi, że odważnie atakuje ciemne strony naszego życia. Podejście takie usprawiedliwia wywlekanie brudów i patologii wszelkiej maści, ale – co charakterystyczne – autorzy i redakcje ograniczają się zwykle do ukazywania zewnętrznej, bulwersującej otoczki. Jakie czynniki to zjawisko powodują, jak z nimi walczyć – o tym najczęściej cisza. Gdy zaś zawiodą wszystkie sposoby, zawsze pozostaje w odwodzie damski biust, wpychany bezceremonialnie na łamy i okładki.
Rywalizowanie o względy najmniej wymagających odbiorców wynika też stąd, iż wielu dziennikarzy z prasy, radia i TV niewiele odbiega w górę poziomem od swych wymarzonych odbiorców. Tak samo latami nie czytają niczego, a ich wiedza ogranicza się do zasłyszanych zlepków i komunałów. Nie znają kanonu literatury, nie czują potrzeby głębszej refleksji nad dzisiejszym skomplikowanym światem i dlatego do tej roboty świetnie się nadają. Tak jak ich odbiorcy, popadli w labirynt marnych filmów, maili, czatów itd., ulegli nowoczesnemu poglądowi, że przy zmasowanej akcji reklamowej można sprzedać wszystko. Jakość tego, co się proponuje, nie ma żadnego znaczenia.
Próbą rozruszania rynku jest oferowanie wraz z gazetą książek po obniżonej cenie. W połowie sierpnia ubiegłego roku krakowski Dziennik Polski do poniedziałkowego wydania o podwyższonym nakładzie (sport!) dołączył za dopłatą dwóch złotych powieść sensacyjną. Akcja jest kontynuowana: ludzie rozebrali książki jak ciepłe bułki, co by świadczyło, że nie zamiłowanie do analfabetyzmu bierze górę, tylko przyziemne względy finansowe. Gazeta Wyborcza co tydzień powiększa swą kolekcję literatury o jeden tytuł, do konkurencji przystąpił też Springer, publikując najbardziej ograne tytuły literatury kobiecej. Zżymają się na to księgarze i wydawcy, którym sprzedaż stanęła. Oprócz komercji w akcjach tych tkwi bodaj taki zamysł, by ludzie czytali cokolwiek, niech to nie będzie nawet nasza gazeta, bo wkrótce nie będą czytać nic i wypadnie zamknąć interes.
Czytelnicza pustynia
Stawianie idioty na piedestale, naginanie wielu działań do jego wyimaginowanych potrzeb, czynienie zeń bez mała miary wszechrzeczy to zabiegi ewidentnie szkodliwe. Jest kwestią dyskusji, czy taka hipotetyczna istota w ogóle występuje w czystej postaci, czy też wykreowali ją spece od mass mediów, reklamy i public relations. Obniżanie poziomu w reakcji na szeroko rozumiany analfabetyzm kulturowy skutkuje na krótką metę; na dłuższą wydaje się zabójcze. Przypochlebianie się idiotom: kupcie nas, a nie pożałujecie, oznacza apelowanie do gorszej strony człowieka, rezygnację z ambicji, skupienie się na doraźnej walce o przetrwanie za wszelką cenę.
Tymczasem idioci – na występowanie osobników tej kategorii dowodów aż nadto – albo nie czytają niczego, albo zwracają się ku lekturom i rozrywkom, które nie forsują umysłu i bez żadnych osłonek nastawione są na budzenie i zaspokajanie chorych instynktów. Uprawiany przez poważną część naszych mediów kult idioty zraża natomiast zwykłego czytelnika, któremu na widok takich propozycji opada ręka wyciągnięta po gazetę. Tak to zabiegi obliczone na “rynkowość”, “pozyskanie czytelnika” etc. obracają się we własne przeciwieństwo. Długofalowo takie postępowanie jest zabójcze, bo społeczeństwo traci nawyk krytycznego myślenia.
Przychodzi mi na myśl, że w czytelnictwie, w innych formach zachowań kulturowych istnieje coś w rodzaju masy krytycznej. Wielkie kraje – Ameryka, Niemcy, Francja, Anglia – mimo spadku czytelnictwa zdołały dzięki potencjałowi demograficznemu utrzymać liczbę tytułów, nakłady i sprzedaż na takim poziomie, że rynek wciąż prosperuje. Ze sprzedaży książek i czasopism może się wciąż wyżywić kilkaset redakcji i wydawnictw. U nas, w kraju małym i czytelniczo zacofanym, sytuacja robi się podkrytyczna, to znaczy pewne reakcje już nie zachodzą, bo nie ma dla nich “paliwa”: procesy kulturowe zamierają (albo są tylko pozorowane) i dalej będą zamierać. Schlebianie idiotom, naginanie do ich wymogów całego arsenału środków i działań tylko tę zapaść pogłębia.
W wymienionych krajach pacyfikacja czytelnictwa nie przybrała tak zastraszających rozmiarów jak u nas. Więcej czytają sąsiedzi; na przykład w Czechach przy 10 milionach ludności nakłady i sprzedaż utrzymują się na poziomie zbliżonym do naszego. Gdzie się zatem podziewa aktywność Polaków? Zapewne część idzie na walkę o przetrwanie, monstrualne bezrobocie (więcej mamy bezrobotnych niż zatrudnionych), co powoduje, że, licząc wraz z rodzinami, trzecia część narodu jest wyłączona z obrotu ekonomicznego.
Dyrektor wydawnictwa Iskry Wiesław Uchański przyznaje wprost, że tego nie rozumie: – Ludzie robią mniej dzieci, piją mniej wódki, czytają mniej książek – to czym się zajmują, do cholery? Oto odpowiedź: idiocieją, panie dyrektorze – a przyczynia się do tego zjawisko kultu idioty, które zdaje się zataczać coraz szersze kręgi.
Marek Oramus