Kto nie medytuje, ten nie pracuje
Przebrani w dresy pracownicy przez dwie godziny w tygodniu sapią, robią "pawia" i "szmacianą lalkę". To po to, by "otworzyć kanały poznania" i "ukierunkować wewnętrzne procesy otwierające świadomość". - To byłoby nawet śmieszne, gdyby nie było groźne - mówi Marek Pietkiewicz, dyrektor handlowy w Zeco, który przez niechęć do medytacji stracił pracę.
12.08.2004 | aktual.: 12.08.2004 08:42
Utratą posady szefowie Zeco grozić mieli - według pracowników - tym, którzy nie chcieli chodzić na spotkania medytacyjne - satsangi - i nie podpisali umowy ze Stowarzyszeniem Art of Living, nauczającym "sztuki życia". Za kurs każdy uczestnik musiał zapłacić 480 zł. Wiedza warta była ponoć 1200 zł, ale resztę pokrywał pracodawca.
Pracownicy nie kwapili się do skorzystania z dobrodziejstwa, ale bali się odmówić. Kto nie chciał przejść kursu, miał się pożegnać z pracą. Postawili się dwaj panowie z kadry menedżerskiej - wiceprezes zarządu Stefan Posmyk i dyrektor handlowy Marek Pietkiewicz. Obaj już nie pracują.
Niepokorni muszą odejść
- Nie chciałem podpisać umowy, bo jej treść wydała mi się skandalem. W przypadku odejścia z firmy albo wyrzucenia miałem pokryć całość kosztów kursu. Nie chcę takiego szkolenia w wolnym czasie i za moje pieniądze - oburza się Stefan Posmyk. - Pokreśliłem umowę. Była awantura. Od tego momentu konflikt narastał.
Drugiemu buntownikowi, Markowi Pietkiewiczowi, też nie podobała się umowa. Pięć miesięcy później rozstał się z firmą. Prezeska i jej mąż oskarżyli go o kradzież dokumentów, ukarali naganą za zaniedbania, których, jak twierdzi, wcale się nie dopuścił.
Ależ byli spięci
- Żona, czyli prezes firmy, powiedziała: "ależ pan, panie Marku, musi się szkolić, pan jest taki nerwowy i spięty" - tłumaczy Zbigniew Szymański, właściciel Zeco Bis i wraz z małżonką, Elżbietą Szymańską, zarządzający całą firmą. - Kurs wykupiliśmy, bo źle się działo. Były konflikty i napięcie. Woleliśmy uczyć technik relaksu, niż płacić grubą forsę wynajętemu psychologowi. Lepiej ludziom dać nowe, jasne spojrzenie na świat - mówi.
Czy pracownicy odprężali się? - Ależ tak! - entuzjazmuje się Szymański. - Nabrali innego podejścia do wszystkiego. A na kursie była kupa śmiechu.
- Atmosfera się nie oczyściła. Trudno nie być spiętym, gdy wyzywają od gnojów, dupków i złodziei i mówią "jak ci p... pałą w łeb, to się weźmiesz do roboty" - ripostuje Pietkiewicz.
Fascynacja Indiami
Afera z kursem zaczęła się, jak mówią pracownicy wrocławskiej firmy ochroniarskiej, od zauroczenia państwa Szymańskich Orientem, sztuką feng-shui, wprowadzającą w tajniki właściwego, zrównoważonego urządzenia wnętrz, jogą oraz medytacją.
- Byliśmy w Indiach na międzynarodowym kursie Art of Living - zwierza się Zbigniew Szymański.
- Nasi szefowie chcieli pomóc komuś z tego stowarzyszenia, więc wciągnęli w szkolenie pracowników - tłumaczą zwolnieni. - Każdy wrzucał przed satsangami - obowiązkowymi seansami po godzinach pracy - 20 zł "do kapelusza" organizatorów. Szkolenia odbywały się w biurowcu Zeco przy ul. Krakowskiej, a na fakturach wystawianych uczestnikom pisali nie "kurs życia", ale "szkolenie z zakresu negocjacji".
- Ludzie są podli - komentuje Szymański. - Oni odeszli z firmy z innych powodów, a teraz szkalują. Pozostali są zadowoleni. To nie było ani pranie mózgu, ani sekta.
Siłowy sposób zarządzania
- Mamy fantastyczny program dla kadry menedżerskiej - tłumaczy Monika Dębicka ze Stowarzyszenia Art of Living. - Korzysta z niego nawet prezydent Bush! Kiedy wrocławski biznesmen zwrócił się do nas, że ma u siebie całą kadrę do wymiany, ale chce dać im ostatnią szansę, zorganizowaliśmy ten kurs. Ludzie zapłacili jakieś drobne pieniądze. Wtedy bardziej cenią szkolenie. Potem byli bardzo usatysfakcjonowani.
Na sugestię, że być może nie wszyscy płacili 480 złotych z własnej woli, przedstawicielka Art of Living zgaduje: - Ach, to ten pan Marek! Ale on też był zadowolony, nawet interesował się następnymi kursami. A co do szefa, to być może miał on trochę siłowy sposób zarządzania. Ale jeśli nawet, to po tych kursach bardzo się zmienił.
Byłem rozedrgany
- Przez 40 minut musieliśmy intensywnie oddychać. To nazywało się kriya, a my mówiliśmy po cichu, że to wielka chryja. Źle się potem czułem, mrowiło mnie w ramieniu - mówi Stefan Posmyk.
Marek Pietkiewicz dodaje: - Z ludźmi działy się dziwne rzeczy. Płakali, padali na materace jak szmaty. Ja czułem dziwne rozedrganie i bóle głowy. Niby byłem spokojniejszy, ale jakiś nieswój.
Posądzą się
- Od odmowy udziału w tym śmiesznym kursie zaczęły się nasze problemy z prezesostwem - przyznają dwaj byli pracownicy. - Nie chcieliśmy zakładać dresów, zawijać się w koce i fikać koziołków, więc szukano na nas haka. To odwet za urażone ambicje.
Ostateczny powód wypowiedzenia pracy był inny. Stefan Posmyk, i Marek Pietkiewicz stanowczo twierdzą, że postawione im zarzuty - niedopełnianie obowiązków, rażące zaniedbania oraz naruszenie dyscypliny, to mijające się z prawdą preteksty. Odwołali się do sądu. Były wiceprezes chce odzyskać pieniądze. Stracił je po obniżce pensji, na którą przystał, bo wierzył w informacje o trudnej sytuacji firmy wobec kredytu bankowego. Bank poszedł na rękę Zeco, ale szefowie nie dotrzymali danego pracownikom słowa.
Były dyrektor handlowy chce natomiast przed sądem anulować niesprawiedliwe zwolnienie i żądać zadośćuczynienia.
- Spotkamy się w sądzie za te pomówienia - odparowuje Szymański.
Barbara Chabior