Koronawirus w Polsce. Reporter odsłania kulisy walki z pandemią. Sam się zaraził
Na początku był strach. Reporter Paweł Kapusta w nowej książce pt. "Pandemia" ujawnia, jak wyglądały pierwsze miesiące walki z COVID-19 w Polsce. Dotarł do pracujących na pierwszej linii frontu pracowników służby zdrowia, ale nie tylko. Gdy kończył pracę nad książką, dostał wynik własnego testu na koronawirusa. Pozytywny.
02.09.2020 07:07
Magda Mieśnik: Jak się czujesz?
Paweł Kapusta, reporter, autor książek "Agonia", "Gad" i "Pandemia", redaktor naczelny WP SportoweFakty: Cały czas czułem się dobrze. Do tej pory nie odzyskałem jednak w pełni węchu i smaku. Te zmysły działają na około 30 proc.
Gdy kończyłeś książkę o pandemii koronawirusa, dowiedziałeś się, że sam jesteś chory…
1 sierpnia dowiedziałem się, że znajomy, z którym miałem kontakt, zachorował. Nie zgłosił mnie do sanepidu, bo pani z urzędu poprosiła go o listę kontaktów z ostatnich siedmiu dni przed pozytywnym wynikiem testu. Widziałem się z nim osiem dni wcześniej, więc znalazłem się poza zainteresowaniem służb.
Nie miałeś objawów?
Nie, ale sam poddałem się kwarantannie, by nikogo nie narażać i obserwować, czy objawy wystąpią. Jednocześnie próbowałem się dodzwonić do sanepidu. Od soboty do środy nie udało mi się tam dobić, a wykonałem dziesiątki prób na przeróżne numery. Zdecydowałem więc, że dla spokoju zrobię test na własną rękę. Zapłaciłem 400 złotych i w czwartek rano przyszedł wynik. Byłem "pozytywny".
Co poczułeś? Praca nad książką przygotowała cię na taką ewentualność?
Nic szczególnego, strachu nie czułem ani przez sekundę. Może dlatego, że nie czułem się źle. To była raczej mobilizacja, że muszę ostrzec wszystkich, z którymi się widziałem, zanim zamknąłem się w domu.
Kiedy pojawiły się pierwsze objawy?
W dniu, w którym otrzymałem pozytywny wynik testu, pojawiła się lekka gorączka. To trwało kilka dni. Później całkowicie straciłem węch i smak. Do dziś jestem lekko osłabiony. Próbowałem wrócić do sportu, ale po 15 minutach jazdy na stacjonarnym rowerku jestem wykończony. Muszę więc z tym chyba jeszcze poczekać.
Osoba, która zachoruje na koronawirusa, musi przekazać sanepidowi listę osób, z którymi widziała się w dniach poprzedzających pozytywny wynik. Informowałeś też znajomych na własną rękę. Jak reagowali?
Informowałem znajomych dwukrotnie. Najpierw, gdy dowiedziałem się, że miałem kontakt z osobą chorą. Mówiłem im, żeby się obserwowali. Reagowali spokojnie. Jednak gdy dzwoniłem drugi raz – po otrzymaniu wyniku testu – nie zawsze było już tak miło. Zdecydowana większość mówiła, że im przykro, oferowali pomoc. Zdarzyło się jednak, że usłyszałem w słuchawce "kur…a mać, mam zarezerwowane wakacje, co mam teraz zrobić". Totalny brak empatii, zainteresowania moim stanem zdrowia. Ci ludzie nie wiedzieli przecież, czy jestem w dobrym stanie, czy może jednak leżę w szpitalu, a mieli tylko pretensje. Ktoś słabszy psychicznie w takiej sytuacji może się poczuć winny. A przecież nic złego nie zrobiłem.
Pisząc książkę, słuchałeś relacji wielu osób, które zderzyły się z systemem w czasie pandemii. W końcu sam mogłeś sprawdzić, czy procedury działają. Jak wypadł ten test?
Słabo. Gdyby nie moje poczucie odpowiedzialności, mógłbym kogoś zarazić. Nie mogąc się dodzwonić do sanepidu, zamknąłem się w domu, a po kilku dniach przebadałem. Mój pracodawca wysłał do sanepidu informację, że jestem chory, wdrożył wszystkie niezbędne procedury, a dopiero w piątek zadzwoniła pani z sanepidu i powiedziała: "Dostaliśmy wiadomość od pana pracodawcy, że jest pan chory. Czy to prawda?". Coś tu ewidentnie nie zadziałało. Obawiam się, że jest wiele osób, które podejrzewały, że są chore, ale nigdzie tego nie zgłosiły, bo nigdzie się nie mogły dodzwonić. Albo po prostu nie chciały tego robić z innych powodów – pracy czy wakacyjnych planów. Prof. Krzysztof Simon mówi, że może być nawet sześć razy więcej chorych, niż podaje Ministerstwo Zdrowia. I po tym, co przeszedłem, uważam, że chyba rzeczywiście tak jest.
Jesteś już zdrowy?
Po 10 dniach od pozytywnego wyniku przyjechał do mnie "wymazobus" i zrobiono mi pierwsze badanie, dwa dni później kolejne. Musiałem mieć dwa negatywne wyniki, bym mógł wyjść z domu. Oczywiście w teorii. Wyniki miały być następnego dnia, we wtorek. Były w czwartek. Potem musiałem je wysłać do lekarza pierwszego kontaktu. Ten odesłał mi zaświadczenie, że jestem zdrowy. Dokument przekazałem sanepidowi, który mógł w końcu zdjąć ze mnie izolację. Ale nie od razu, musiałem czekać jeszcze jeden dzień, aż decyzja wejdzie w życie. Miałem już dość siedzenia od trzech tygodni w domu na ostatnim piętrze kamienicy w najbardziej upalne dni w roku. Pani z sanepidu, bardzo sympatyczna, poradziła mi, żeby lekarz wystawił dokument z datą wczorajszą...
W książce rozmawiasz z osobami reprezentującymi wiele zawodów, na które wpłynął koronawirus. Jak pokonywałeś barierę w docieraniu do bohaterów w czasie lockdownu?
Początkowo to w ogóle nie miała być książka. Gdy czekaliśmy w Polsce na pierwszy przypadek koronawirusa, postanowiłem publikować w Wirtualnej Polsce tzw. raport z frontu. Najpierw to były relacje pracowników systemu ochrony zdrowia. Potem doszły kolejne zawody, na które wpływa pandemia. Z powodu lockdownu możliwości spotykania się z tymi osobami były bardzo ograniczone. Docierałem więc do nich za pośrednictwem mediów społecznościowych, przez znajomych. Rozmawialiśmy przez telefon. Zadawałem często z pozoru głupie pytania o najdrobniejsze szczegóły – jak wygląda dane miejsce, jak coś pachnie, jaki ma kolor, by jak najwierniej opisać rzeczywistość. Prosiłem też niektórych moich rozmówców, by wysyłali mi zdjęcia i nagrywali filmiki w miejscach pracy. Chciałem wszystko zobaczyć, w miarę możliwości, na własne oczy. Z częścią osób się spotkałem.
To było spore wyzwanie reporterskie, coś zupełnie nowego. Bo zawsze pracowałem tak, że musiałem jechać na miejsce, dotknąć, powąchać. Nagle zostałem tego pozbawiony. Polska się zatrzymała. Ludzie bali się wychodzić w domu, spotykać z obcymi. Czasem surowa forma książki wynika właśnie z tego, że była pisana w trudnych warunkach.
W książce nie zabierają głosu wyłącznie przedstawiciele zawodów medycznych.
Pierwotnie pomysł zakładał oddanie głosu tylko pracownikom szpitali, ale szybko zrozumiałem, że koronawirus wpłynął na wszystkich. Że przewrócił do góry nogami życie przedstawicielom wielu zawodów. Stąd również oddanie głosu ludziom, którzy tego głosu przeważnie nie mają. Mało kto się przejmuje ich losem. Sprzedawcom w sklepach, pracownikom zakładów pogrzebowych, nauczycielom, listonoszom czy rolnikom. Każdy miał coś ciekawego do powiedzenia.
Niezwykle poruszające były dla mnie opowieści pani pracującej w hospicjum. Środki bezpieczeństwa sprawiły, że rodziny nie miały prawa wstępu, nie mogły być przy umierających najbliższych. Pewna pani, która przez zamknięte granice utknęła w innym kraju, poprosiła lekarkę o połączenie wideo z już zmarłym ojcem. Lekarka wyciągnęła tylko rękę z telefonem nad twarz zmarłego mężczyzny, a córka przez telefon żegnała się ze swoim tatą. Inna poruszająca historia to walka rodziców o leczenie za granicą dla swojego chorego na nowotwór syna. W czasie pandemii musieli zebrać cztery miliony złotych, a później – w czasie najgłębszego lockdownu, zamkniętych granic, skasowanych lotów – dostać się do Stanów Zjednoczonych. Pieniądze udało się zebrać, teraz chłopiec przebywa w USA na leczeniu. Z tego co wiem, pieniędzy jednak znów brakuje, bo leczenie i pobyt się przedłużają. W internecie znów ruszyła zbiórka.
Rozpoczęła się pandemia, Polacy zostali w domach - ale część osób musiała chodzić do pracy, stykać się z setkami osób dziennie, często chorymi na koronawirusa lub z podejrzeniem choroby. Co było dla nich najtrudniejsze?
Pewnie strach. Ludzie nie mieli pojęcia, co będzie dalej. Czy nagle będziemy mieli drugą Lombardię, chorzy zaczną umierać na korytarzach. Taka możliwość nie była przecież wykluczana przez władze, wszystkie działania, które były podejmowane, były próbą uniknięcia takiego scenariusza. Polacy siedzieli zamknięci w domach, przed telewizorami, w których media krzyczały o kolejnych zachorowaniach. Nic dziwnego, że wszyscy się przestraszyli.
Mimo zapewnień rządzących, że jesteśmy przygotowani, w szpitalach brakowało podstawowych środków ochrony. Jak pracownicy służby zdrowia sobie z tym radzili?
Wszyscy mówili o chaosie, nieprzygotowaniu i braku procedur. Rozmawiałem z pielęgniarką, która wiedziała, że za chwilę jej szpital zamieni się w jednoimienny. Była przerażona, bo nie wiedziała kompletnie nic na temat tego, jak placówka będzie funkcjonowała. Powtarzała, że szpital jest nieprzygotowany.
Pracownicy służby zdrowia często stawali przed dramatycznymi wyborami. Brakowało podstawowych środków ochrony, a przecież lekarze czy ratownicy po pracy wracali do domów, małych dzieci, partnerek w ciąży…
Pielęgniarka, o której wspomniałem, bała się o swoich bliskich, od których nie będzie w stanie się odizolować. Wpadła na pomysł, że będzie spała w piwnicy. Ci ludzie byli bardzo przestraszeni. Ci, którzy mieli taką możliwość, wyprowadzali się z domu. Większość jednak nie mogła sobie na to pozwolić.
Ratowniczka medyczna ze szpitala jednoimiennego mówiła, że jeździli do składów budowlanych po taśmę, by oklejać sobie kombinezony i rękawice. Musiała zakładać trzy razy większy kombinezon ochronny niż powinna, nie mogła się w nim swobodnie poruszać, ale innych nie było. Używali chusteczek antybakteryjnych, by myć przyłbice, bo nie było żadnych na wymianę. Te historie brzmią szokująco, a wydarzyły się w szpitalach, które powinny być najlepiej wyposażone.
Co się zmieniło w naszym podejściu do koronawirusa przez te pół roku?
Początkowo ludzie się bardzo przestraszyli. Obserwowali obrazy, których nigdy wcześniej nie widzieli. Lekarze nagle zaczęli chodzić w kombinezonach jak kosmonauci. Na bazie strachu powstał ruch uwielbienia dla zawodów medycznych. Oklaski dla medyków, gesty solidarności. Wiedziałem jednak, że to tymczasowe. I rzeczywiście szybko się skończyło. Tak samo jak powszechna mobilizacja. Ludzie się znudzili, przyzwyczaili do pandemii. Wciąż jednak można się czasem spotkać z czymś podobnym do ostracyzmu wobec chorych.
Sam mówisz o sobie "pozytywny". Tak się mówiło na zakażonych HIV.
Trochę tak się momentami czułem. Ludzie cały czas boją się chorych w ich otoczeniu.
Z drugiej strony, co chwilę słychać, że to coś w rodzaju grypy.
Gdy zachorowałem, sam się złapałem na myśli: "to chyba nic strasznego". Zaraz jednak pojawiła się inna myśl. Nie jestem w grupie największego ryzyka. Gdybym jednak poszedł do sklepu bez maseczki i porozmawiał ze straszą osobą, za dwa tygodnie byłbym zdrowy, ale ta staruszka najprawdopodobniej zaraziłaby się ode mnie i być może chorobę przeszła o wiele ciężej. Kto wie, może by zmarła? Trzeba myśleć nie tylko o sobie.
Co jednak ciekawe, wiele osób w pandemię w ogóle nie wierzy. Na Facebooku powstają specjalne grupy zrzeszające właśnie takie osoby. Jedna z nich ma chyba 200 tys. członków. Ludzie piszą tam, że nie spotkali żadnego chorego, więc nie ma mowy o pandemii. Już pomijając to, że ja zachorowałem i sam jestem dowodem na to, że wirus to nie ściema, to w momencie gdy mam wybór: wierzyć anonimowej pani z internetu czy profesorowi Simonowi - to jednak wybieram eksperta.
Czy rozmawiasz z bohaterami książki na temat tego, czy jesteśmy przygotowani na jesienną falę zachorowań?
Boją się tego, co będzie w okresie grypowym. Czy system nadal będzie wydolny? Czy wystarczy środków ochrony – rękawiczek, fartuchów, maseczek? Rządzący na początku pandemii mówili, że jesteśmy przygotowani, ale wszyscy wiemy, jak było. Teraz też oficjalnie wszystko jest dobrze.
Początkowo minister zdrowia Łukasz Szumowski był kreowany na bohatera, który nie śpi po nocach i walczy z koronawirusem. Lecz potem sam łamał nakładane przez siebie ograniczenia. Ostatnio okazało się, że wypoczywa za granicą, mimo ostrzeżeń, by nie wyjeżdżać z kraju. Długo z nim rozmawiałeś, jak go oceniasz? Zdał egzamin?
Nie jestem od oceniania działań byłego już ministra. Nie czuję się kompetentny. Stawiam pytania, wysłuchuję odpowiedzi i pokazuję to odbiorcom. Niech oceniają czytelnicy oraz eksperci.
On sam tego nie komentuje?
Zapytałem go, jak według niego oceni go historia. Bo przecież już na zawsze zostanie zapamiętany jako "ten minister od walki z wirusem". Przyznał, że zastanawiał się nad tym kilka razy. Swoją pracę w kontekście koronawirusa ocenia pozytywnie. I mówi, że może z czystym sumieniem patrzeć w lustro.
Może powinien przeczytać, co mówią inni bohaterowie twojej książki.
Ale ja mu to mówiłem. Przytoczyłem historie ratowników o zakupach w składach budowlanych czy uczeniu się z Youtube’a procedury pobierania wymazów. Zapytałem Łukasza Szumowskiego, czy oni kłamią. Odpowiedź jest w książce.