Konstytucja o tumultach

Przełomowa w dziejach polskiej tolerancji i nietolerancji stała się pewna noc 1606 r., przepełniona namiętnymi rozmowami króla Zygmunta III Wazy, kaznodziei Piotra Skargi i spowiednika Fryderyka Bartscha. Jej następstwem było odrzucenie prawa zakazującego tumultów religijnych, czyli dokuczania innowiercom.

07.06.2006 | aktual.: 07.06.2006 12:59

Sejm 1606 r. był parlamentem szczególnym, gdyż napięcie w kraju po śmierci kanclerza i hetmana Jana Zamoyskiego w 1605 r. sięgało zenitu. Wiele spraw politycznych, wojskowych i religijnych nie było uregulowanych. Narastała lawina podejrzeń wobec upartego katolickiego króla z luterskiej Szwecji Zygmunta III Wazy i jego otoczenia. „I w tej koronie... życzę im upamiętania, aby ludzi niewinnych z sobą nie gubili” – pisał pod adresem dworu anonimowy szlachcic w katastroficznym „Votum”, przewidując rychły kres Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.

Skąd te tony w dobie wielkości państwa polskiego? Wydaje się, że katastroficzne głosy brały się z wyraźnego pęknięcia w świadomości mas szlacheckich. Herbowi zaczęli coraz powszechniej dostrzegać konflikt dwóch fundamentalnych wartości: złotej wolności, którą wywalczyli, i konieczności ustanowienia silnej władzy. Szlachta chciała sprawnego państwa, ale nie godziła się na absolutum dominium króla.

Zgon Zamoyskiego uwolnił kolejne demony podejrzeń wobec monarchy. Poddał się ich magicznemu działaniu pan na Lanckoronie, ultrakatolik Mikołaj Zebrzydowski, kreowany, ale nie wyznaczony, na następcę Zamoyskiego. Trzeba przyznać, że Zygmunt III dawał potężne powody magnackim i szlacheckim urazom. Nie licząc się zanadto z opinią, podjął plan odzyskania tronu w Szwecji, wzmocnienia władzy monarszej, wprowadzenia stałych podatków i „walnej i gruntownej obrony ojczyzny spólnej naszej”, czyli stworzenia stałego wojska. Tylko przeciw komu król użyje tej stałej armii? – pytała się szlachta.

Plan królewski był w swej istocie korzystny dla Polski. Ale, jak zwykle w walce politycznej, decydowała nie szlachetność i dalekosiężność zamierzeń, ale doraźne imponderabilia. Zygmunt chciał przeprowadzić swe reformy w sojuszu z Austrią i poprzez małżeństwo z Konstancją Hasburżanką. Mikołaj Zebrzydowski był przekonany, że król gotów jest oddać koronę polską Habsburgom. Wojewoda krakowski twierdził, że ma na to dowody w swej „czarnej teczce”, czyli w tajemniczym skrypcie! Konstancja była siostrą zmarłej Anny (pierwszej żony Zygmunta), a to wedle jezuity Piotra Skargi, nie mówiąc o bogobojnym Zebrzydowskim, było jawnie grzeszne i groziło gniewem Bożym dla całego kraju.

Dworski plan naprawy państwa zderzył się więc z ogromnymi podejrzeniami wobec prawdziwych zamiarów króla, uznawanego za skrajnie katolickiego. Nie wierzono mu. Polska ówczesna była krajem różnowierców: kalwiniści i luteranie obawiali się „jezuickiego władcy”, ale może jeszcze bardziej ultrakatolickich żon Zygmunta III – Habsburżanek. W trakcie sejmu doszło do swoistej próby sił: podczaszy kalwinista Janusz Radziwiłł wjechał 17 marca ostentacyjnie do Warszawy w 500 konnicy i przez cały dzień obok zamku katolickiego króla kazał swemu ministrowi Piotrowskiemu głośno odprawiać nabożeństwa kalwińskie. Po czym, 18 marca, wszedł do Izby Poselskiej dowodząc, że król nie przestrzega prawa konfederacji warszawskiej (z 1573 r. o tolerancji religijnej). Wypowiedziom podczaszego towarzyszyły awantury, choć do tego akurat sejm polski nawykł: straż marszałkowska pobiła w gmachu zamkowym klienta Radziwiłła Jerzego Zienowicza.

Do zamachu stanu nie doszło. Radziwiłł wyhamował wściekłe emocje nie tylko z patriotycznych pobudek, ale pamiętając o stojącej obok zamku dwutysięcznej jeździe inflanckiej potężnego adwersarza Radziwiłłów hetmana Jana Karola Chodkiewicza. Król i jego marszałek ustawił też co najmniej 700 arkeburzystów z Prus z dymiącymi lontami.

Inni posłowie dbali nade wszystko o pokój religijny w państwie. Radziwiłł poszedł więc na kompromis, załagodził spór i przyczynił się do powołania komisji, mającej zredagować skrypt o pokoju wyznaniowym. Było to zgodne z postulatami posłów, którzy naciskali w replice na respons królewski, „że konfederację [warszawską] król ma całkowicie podług obowiązku swego zachowywać, ani sam ucisku religijnego nie powodować, ani innym na ucisk nie zezwalać”.

„Nie wiem, w czembym osobiście naruszał konfederację” – odpowiadał zdziwiony Zygmunt III. Posłowie odparli, że król nie poskramiał tumultów religijnych w Krakowie i nie ustanowił „procesu” przeciw podobnym zaburzeniom, pomimo że działy się „pod jego bokiem”. Posłowie prosili, by król „seryo” potraktował postanowienia konfederacji warszawskiej i doprowadził do ułożenia się (kompozycji) szlachty także innowierczej z duchowieństwem.

Czy lęk szlachty przed katolickim zdominowaniem był uzasadniony? Społeczeństwo herbowych przenikały wieści o wpływach na dworze jezuitów na czele z Piotrem Skargą, o podkomorzym Andrzeju Boboli powiązanym z jezuitami, o katolickiej Bawarce Urszuli Gienger (Meierin – ochmistrzyni), która uchodzi za szarą eminencję. Jak na polskie zwyczaje, dwór jest zbyt zamknięty, separujący się, dumny, zbyt otoczony Niemcami i sługami Habsburżanek. Więc najprzeróżniejsze plotki śmigają po Rzeczpospolitej: że król gra w nieprzystojną piłkę, dłubie w złocie i szuka go przez alchemików, a potem zabawia się z Meierin. A nawet o „sodomii” króla, cnotliwego skądinąd i zakochanego w swych kolejnych żonach!

Zaczyna się kryzys parlamentarny. Na sejmie 1606 r. król w odpowiedzi na replikę nie daje szlachcie odpowiedzi na piśmie. Każe jej poprzestać „na punktach tamże wyrażonych” w responsie królewskim. Posłowie czują się zlekceważeni. Część herbowych szuka rozwiązań poza Izbą Poselską. Obrażony Zebrzydowski w ogóle nie przyjechał na sejm warszawski. Z Lanckorony zaczął zwoływać do Stężycy na zjazd szlachecki. Zyskiwał poparcie wielu panów, zaniepokojonych polityką dworu. Szykował się wielki bunt antykrólewski – rokosz. Usiłując załagodzić konflikt, król wysłał do Lanckorony złotoustego Piotra Skargę, który jednak Zebrzydowskiego nie przekonał, mimo że obaj byli zażartymi katolikami. Potem w Stężycy Skarga wygłosił, fatalnie przyjęte, antyszlacheckie kazanie: wystarczy, że „rozsierdzony jakiś szlachetka, który przypadkiem cieszy się godnością posła ziemskiego, wypowiada swe wotum, to już wszyscy zmuszeni są natychmiast z czcią przed nim powstawać”...

Dzięki mediacji kilku senatorów, na czele z biskupem płockim Wojciechem Baranowskim (późniejszym prymasem), rozmowy ze szlachtą i samym Zebrzydowskim sprawiły, że gorączka na polach zjazdu opadała. Wojewoda zgodził się wydać tajemniczy skrypt zawierający, jak twierdził, dowody zdrady króla. Biskup miał go odczytać przed senatem i królem; nie uczynił tego, pokazując go tylko zaufanym po powrocie do Warszawy, 14 kwietnia. Sama zawartość skryptu nie okazała się aż taką rewelacją, by wstrząsnąć posadami władzy. Część szlachty zaczęła więc podejrzewać Zebrzydowskiego o prywatę. Zdaniem dyplomaty weneckiego w Warszawie de la Blanquiego wydawało się, że szykujący się rokosz umrze śmiercią naturalną. Oczy i kroki szlachty znów kierowały się na Warszawę, z nadzieją szczęśliwego zakończenia sejmu.

W stolicy nieoczekiwanie wybuchła znów sprawa spokoju religijnego. Starosta zygwulski Stanisław Stadnicki, zwany Diabłem dla swej nieposkromionej, rozbójniczej swawoli, obawiał się wręcz zdominowania króla przez jezuitów: „zawsze kontradikują (sprzeciwiają się – JB) księża, turbują (trapią) W. Kr. M. i trudnią (przeszkadzają). Czemu tego pnia nie odwalić?” – pytał, sam chętny do cięcia szablą. Podobnie mówił innowierca Piotr Gorajski, dowodząc, że różnowiercy bardziej popierają swego króla niż duchowni, którzy wiążą się z Rzymem, obcym interesom narodowym.

Konfederacja warszawska nigdy nie była prawem – odparł na to kardynał Maciejowski. „Jest prawem i prawem pozostanie, i musi prawem pozostać” – wykrzyknął Stadnicki. Niezwykła to scena: swobody religijnej broni magnat zaliczany do grona najgorszych warchołów (w 1610 r. wywoła małą wojnę domową), a tłumi ją przyszły (za rok) prymas Polski. 15 kwietnia Gorajski woła ponownie do króla: „Burzą nasze zbory i wyrządzają wszelkie swawole bez najmniejszej kary, obraża się nas na kazalnicach, a sama kancelarya królewska nazywa nas heretykami... Nie daje się nam urzędów ani dóbr żadnych”.

Zygmunt III ugiął się pod siłą tych głosów i na tajnej radzie senatu, w niedzielę 16 kwietnia, zgodził się na uchwalenie tzw. konstytucji o tumultach. Nikt z powodu religii nie miał być „turbowany”, a „gwałciciele” pokoju religijnego mieli być karani, włącznie z duchownymi!

Postanowienie odesłano do Izby Poselskiej. Wydawało się, że wszystko idzie ku pomyślnemu zakończeniu sejmu, „w braterskiej zgodzie”, pomimo że „króla traktowano tak ostro, że łzy mu stanęły w oczach” – jak zauważył de la Blanqui. Sejm miał się zakończyć 17 kwietnia uchwaleniem konstytucji. „Już, już uchwałą publiczną miano zatwierdzić tym heretykom rodzaj pokoju i zgody powszechnej” – pisał z niechęcią jezuita Jan Wielewicki w swym „Dzienniku”, gdy w nocy sam Zygmunt III wziął się do rozważań nad ustawą. Zaniepokojony lekturą, wezwał nadwornych jezuitów: Piotra Skargę i spowiednika Fryderyka Bartscha. Nakazał zbadać, czy król może ją podpisać w zgodzie z katolickim sumieniem?

Po całonocnej lekturze i debacie Skarga i Bartsch orzekli zgodnie, że konstytucja zezwala nie tylko na szerzenie się herezji, ale i każe królowi ich bronić. Tym samym jest to pomysł podstępny, a Zygmunt III zaprzedaje duszę diabłu. Król z łatwością przyjął argumentację, gdyż – jak pisał Blanqui – „konfederacją warszawską brzydził się jak niczem na świecie”.

O świcie Skarga z niektórymi posłami obszedł biskupów, namawiając ich do odrzucenia konstytucji, pomimo że poprzedniego dnia wyżsi duchowni zgodzili się ją przyjąć. W rzeczywistości konstytucja, nieco zmieniona, została przyjęta przez obie strony! Nawet przez Stadnickiego. Ale odpadł punkt o karaniu za podburzanie do tumultów duchowieństwa katolickiego.

Zaraz nastąpiły więc kolejne protestacje Janusza Radziwiłła. Jako reprezentant Wilna i Litwy przypomniał, że uzależnia uchwalenie podatków na obronę ziem kresowych od rozwiązania sprawy urazów do króla. Wzburzeni Kresowiacy, zagrożeni przez Tatarów, zaczęli domagać się uchwalenia obrony, część jednak poszła za Radziwiłłem.

Zabrakło unanimitatis (jednogłośności). Zgoda sejmowa została rozerwana, co oznaczało nieprzyjęcie konstytucji o tumultach. De la Blanqui odnotował opinię jakiegoś Hiszpana, który „nigdy jeszcze nie widział ludzi, którzy trudziliby się więcej i łożyli więcej kosztów, jak Polacy na to – by w rezultacie niczego nie zdziałać”.

We wtorek, 18 kwietnia, było już po wszystkim. Sejm rozszedł się z niczym i pożegnał króla tradycyjnym pocałowaniem go w rękę. Zawiedzeni posłowie, związani instrukcjami, nie mogąc wypełnić zadań postawionych przez sejmiki, zwrócili się w stronę osamotnionego Mikołaja Zebrzydowskiego. Podobnie uczyniła większość szlachty: posłowie ruszyli do Stężycy. Mikołaj Zebrzydowski, dotąd lokalny przywódca Małopolski, wyrastał na trybuna całej Rzeczypospolitej.

W ten sposób ruszył wielki bunt szlachty rozczarowanej do rządów i planów króla, zwany od nazwiska wojewody krakowskiego rokoszem Zebrzydowskiego. Oficjalnie został zawiązany w sierpniu w Sandomierzu. Instrument parlamentarny okazał się za słaby, by doprowadzić do koniecznych zmian w państwie; szlachta, magnaci i król próbowali je wymusić na polach bitewnych. W 1606 r. Polacy, z wielkim udziałem ambitnego i skrajnie upartego króla, pogrzebali nadzieje na tak potrzebne zreformowanie Rzeczypospolitej.

Jerzy Besala

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)