SpołeczeństwoKonieczne do życia obrzydliwości

Konieczne do życia obrzydliwości

Koniec kłopotliwego milczenia! Ujawniamy prawdę o nieprzyjemnej stronie człowieka. Sprawdź, czym byłoby życie bez smarków, flegmy albo bąków.

Konieczne do życia obrzydliwości
Źródło zdjęć: © Jupiterimages

Napięcie będzie rosnąć. ale zacząć trzeba od zwykłego trzęsienia... jelit. Czyli bąków. Zdrowy człowiek puszcza do 20 wiatrów dziennie. Ich łączna objętość – jak napisał mi specjalista od gazów jelitowych z Barcelony, doktor Fernando Apirez – waha się od 200 do 700 mililitrów. Kolejny spec, tym razem z Ameryki, doktor Michael D. Levitt z Minneapolis Veterans Affairs Medical Cente, twierdzi, że jest tego więcej. Dziennikarzowi serwisu Salon.com podał, że średnia objętość tylko jednego męskiego bąka to 110 mililitrów (około pół szklanki), a kobiecego – 80 mililitrów (jedna trzecia szklanki). A Levitt wie, co mówi – z racji blisko 300 fachowych publikacji o gazach zyskał nawet angielski przydomek Dr Fart (czyli Doktor Pierdnięcie).

Ale produkcja gazów nie jest cechą stałą: człowiek z problemami zdrowotnymi puszcza większe bąki. I częściej. Górne ograniczenia? Hm... Wśród pacjentów Levitta dwaj rekordziści puszczali po 140 bąków dziennie. Średnio co 10 minut przez całą dobę. – To byli najwięksi pierdziele w mojej karierze – zwierzał się doktor Levitt. – Jeden z nich narzekał, że chroniczne wiatry zrujnowały mu życie seksualne. Ciekawe, dlaczego tylko jeden?

Co nas kręci (w jelitach)

Obaj powyżsi „pierdziele” i tak mieli niezły fart. Ich przypadłość była bowiem skutkiem braku tolerancji na cukier mlekowy, czyli laktozę. Gdy po wizycie u Levitta odstawili mleko, częstotliwość puszczania bąków zdecydowanie spadła. Mieścili się już nawet w normie. O ile uważali na inne wzdymające pokarmy. Wśród nich prym wiodą warzywa. Zwłaszcza brokuły, brukselka, kalafior i kapusta. Niezłe są też całe ziarna zbóż oraz włókna. Świetnie „puka się” po pumperniklu.

Pierwsze miejsce w tym rankingu bezspornie należy jednak do roślin strączkowych. Groch, fasola, bób czy soja zawierają cukry rafinozę i stachiozę, które nie rozkładają się w pełni w jelicie cienkim i przedostają się do jelita grubego. Tam zaś biorą je w obróbkę bakterie jelitowe. Ochoczo je fermentują, wydzielając przy okazji mnóstwo dwutlenku węgla. W warzywach strączkowych znajduje się jeszcze jeden „wietrzny” związek. Blokuje on działanie enzymu rozkładającego skrobię. A niestrawiona skrobia wprawia bakterie w jelicie grubym w szał fermentacji.

Prócz CO2 w jelicie mogą się też pojawić pęcherzyki wodoru. Ten gaz jest zasługą działalności innych bakterii. Część z niego wydostaje się na zewnątrz wraz z bąkiem. Część zaś jest konsumowana przez kolejną grupę mikrobów jelitowych. Pobierają wodór, a wydzielają duże ilości łatwopalnego metanu. Stąd piromani urządzający spektakularne pokazy fajerwerków z odbytu.

Mimo swych ognistych właściwości metan – podobnie jak dwutlenek węgla oraz wodór – jest całkowicie bezwonnym gazem. Smród to zasługa bakterii redukujących siarkę. Najważniejszy z produkowanych przez nie gazów to oczywiście siarkowodór – ten sam, który unosi się wokół zgniłego jajka. W mniejszych ilościach można też namierzyć metantiol oraz sulfid dimetylowy – oba o woni zgniłej kapusty. Przy okazji: nie jest prawdą, jakoby większy smród dawały „ciszki”. – To mit – podkreśla doktor Levitt. – Głośne bąki śmierdzą równie mocno co ciche.

Kaszel zagłusza puknięcie

Ciche czy głośne – o bąkach i tak wiele się nie słyszy. Stały się tematem jeszcze bardziej wstydliwym niż seks. Jeśli już się o nich mówi, to w dowcipach. W innym kontekście budzą tylko niesmak. Podobnie zresztą jak i inne naturalne wydzieliny człowieka: smarki, flegma, ślina czy woskowina z uszu.

Takie podejście jest jednak czymś nowym i jeszcze do niedawna zawężonym do Europy. Ewolucję postawy „wobec potrzeb naturalnych” na naszym kontynencie prześledził swego czasu niemiecki socjolog Norbert Elias w kultowej książce „Przemiany obyczajów w cywilizacji Zachodu”. Cytuje tam wielkiego renesansowego humanistę Erazma z Rotterdamu, który jeszcze w 1530 roku w swoim podręczniku zasad dobrego wychowania pisał: „Niektórzy pouczają chłopców, by powstrzymywali się od wiatrów, zaciskając pośladki. Nie jest to jednak grzecznością, gdy starając się wydać dobrze wychowanym, narażasz się na chorobę. Jeśli można się oddalić, należy to uczynić na osobności. Jeżeli nie, należy zastosować się do starego porzekadła: Kaszel zagłusza puknięcie”.

Nieco surowszy był w kwestii wycierania nosa. Sto lat przed nim zalecano jedynie, by „wysiąkać nos palcami lewej ręki, gdy się jadło i brało mięso ze wspólnego półmiska ręką prawą”. O chusteczce mowy nie było. Erazm zaś pouczał: „Przystojność nakazuje zgarnąć nieczystość z nosa w chustkę, odwracając się przy tym na chwilę, gdy się jest w towarzystwie osób dostojnych”. W towarzystwie osób mniej dostojnych, szczególnie zaś niższych rangą, zasada ta już nie obowiązywała.

Podobnie ewoluowało plucie. W średniowieczu radzono tylko: „Nie spluwaj poprzez stół ani na stół”, oraz: „Ten, komu dworność na sercu leży, Przenigdy w misę nie pluje, Gdy płucze usta lub ręce myje, czyni to obok, bez niczyjej szkody”. Erazm traktuje rzecz surowiej, choć wciąż daleko mu do nas: „Odwróć się, gdy chcesz splunąć, żeby nikogo nie opluć i nie opryskać. Jeżeli coś paskudnego spadnie na ziemię, zadepcz to zaraz nogą, żeby inni nie doznali mdłości z obrzydzenia. Jeżeli to nie jest możliwe, posłuż się chustką. Nie przystoi połykać śliny”. Zasady te stopniowo stawały się coraz surowsze. Na przełomie XVII i XVIII wieku zalecano, by nie spluwać w towarzystwie. Osoby wyższego stanu, o bardziej wytwornych manierach, z zasady pluły i smarkały już do chustki. Jeśli chciano zaznaczyć, że ktoś jest bogaty, mówiło się: „Nie wyciera nosa rękawem”.

W 1714 roku wysiąkanie nosa palcami stało się całkowicie niedopuszczalne, a dłubanie w nim czy – co gorsza – wkładanie do ust tego, co się wydłubało, uzyskało status wyjątkowej obrzydliwości. W ślad za tym zmieniło się traktowanie gazów jelitowych. W 1729 roku pisano już: „Jest rzeczą bardzo nieobyczajną, jeśli się jest w towarzystwie, puszczać wiatry z ciała, czy to górą, czy dołem, nawet gdyby miało się to czynić bezgłośnie”. Najdłużej trwało odzwyczajenie Europejczyków od plucia. Pod koniec XVIII wieku już nie tylko klasy wyższe, lecz wszyscy musieli spluwać do chusteczki „w kościele, w domach wielkopańskich i tam wszędzie, gdzie panuje czystość”. Zalecano surowo, by nie oglądać swojej plwociny po pozbyciu się jej („jak gdyby to perły i rubiny wyszły ci z mózgowia”). W XIX wieku popularność zyskały spluwaczki. Stopniowo jednak i one zaczęły budzić obrzydzenie. Pojawił się nagle argument, jakoby sama czynność spluwania była szkodliwa dla zdrowia. A wreszcie, w wieku XX, plucie stało się bezdyskusyjną
oznaką złego wychowania. „Ewolucja form wydalania śliny i wreszcie mniej lub bardziej całkowity zanik tej potrzeby jest wymownym przykładem plastyczności dyspozycji psychicznych” – konkluduje Norbert Elias.

Fakt, wszelkie naturalne wydzieliny zniknęły z przestrzeni publicznej. Niemniej jednak nie dało się ich wyeliminować z przestrzeni prywatnej. I całe szczęście. Naukowcy, którzy w poszukiwaniu tematów badań potrafią zabrnąć w najbardziej wstydliwe rejony prywatności, dostrzegli, że są one niezbędne do życia.

Toksyczne gazy muszą się jakoś wydostać z naszych jelit. Tak samo jak nadmiar tych nieszkodliwych. Część z nich ulatnia się przez odbyt. Część przez jamę ustną w formie zwanej bekaniem bądź odbijaniem się. To, co wędruje z żołądka w górę, zwykle jest nadmiarem połkniętego powietrza. Naukowcy, którzy lubią trudne terminy, nazwali to zjawisko aerofagią. Zdarza się tym częściej, im szybciej jemy i im więcej rozmawiamy w trakcie posiłku. Połykaniu powietrza sprzyja również picie przez słomkę, spożywanie napojów gazowanych oraz żucie gumy.

Jedz powoli i dużo ćwicz

Ilość gazów w układzie pokarmowym możemy zmniejszyć przez ćwiczenia fizyczne. Po pierwsze, dlatego że ruch zwiększa ich wchłanianie przez ścianki jelita do krwi. A po drugie, mięśnie wyciskają gazy oboma otworami, dzięki czemu po ćwiczeniach nie musimy się już martwić „wiatrami dolnymi i górnymi”.

Jeszcze więcej dobrego można powiedzieć o ślinie. Człowiek produkuje jej dziennie od 0,75 do 1,5 litra. Potrzebna jest, by nawilżać pokarm, co ułatwia jego przełykanie. Ślina zawiera enzym amylazę, który rozpoczyna trawienie skrobi jeszcze przed trafieniem do żołądka. Odkryto w niej także bakteriobójczy lizozym. Ten obronny enzym znajduje się też w śluzie z nosa. Zresztą obie te wydzieliny mają niemal identyczny skład i produkowane są w tkankach układu oddechowego. Tyle że słowem „flegma” umownie określa się wszystko, co tworzy się poniżej nosa. Obie wydzieliny łączy funkcja nawilżająca oraz obronna. Do lepkiej powierzchni smarków i flegmy przyklejają się drobinki kurzu, bakterii i pyłku roślin. Duża część tych wydzielin jest potem połykana. Gdy przyczepi się do nich dużo pyłu, pozbywamy się ich przez kasłanie, kichanie i wydmuchiwanie nosa.

Gdy dopadnie nas infekcja, śluz ten przyciąga komórki układu odpornościowego. Jego ilość rośnie, nos się zapycha, a z gardła czy krtani wydobywają się pokłady nieprzyjemnej flegmy. To, co u zdrowego człowieka miało barwę białą lub przezroczystą, nabiera odcienia zielonkawego. Wszystko przez enzymy odpowiedzialne za produkcję antybakteryjnych związków u komórek odpornościowych. A konkretnie: przez żelazo, które stanowi składnik cząsteczek tych związków.

Dłub w nosie, ale nie w uchu!

A co z wydzieliną z nosa, przed którą tak ostrzegały XVIII-wieczne podręczniki dobrych manier: „Obrzydliwe jest brać do ust to, co się wydobyło z nosa”? Pospolita „koza” jest zaschniętym, stwardniałym śluzem. Prawdziwa zmora savoir-vivre’u. Bo nie ma na niego innej rady jak wydłubanie. Byle na osobności.

Podobny problem sprawia wydzielina z uszu. Nagminnie wydłubuje się ją palcami lub patyczkami zakończonymi wacikiem. I to akurat nie jest dobry pomysł. Zniechęca do niego Amerykańska Akademia Otolaryngologii, która w sierpniu 2008 roku wydała oficjalne zalecenia, jak postępować z woskowiną. – Niestety, wielu ludzi odczuwa potrzebę jej usuwania, podczas gdy pełni ona bardzo ważną funkcję w uszach – mówił wówczas doktor Peter Roland.

Woskowina składa się głównie ze związków tłuszczowych, w tym dużych ilości cholesterolu. Dodatkowo można w niej natrafić na włosy oraz martwe komórki skóry. Jej rola to powstrzymywanie drobinek kurzu przed wdarciem się w głąb kanalika słuchowego, samoczynne oczyszczanie go z brudu oraz natłuszczanie, co zapobiega przesuszeniu i swędzeniu. Ma też właściwości bakterio- oraz grzybobójcze. – Patyczki z wacikami mogą wepchnąć woskowinę w głąb ucha – przestrzega doktor Roland. To zaś prowadzi do świądu, bólu, wydzielania się brzydkiego zapachu oraz częściowej-, czasowej utraty słuchu. Amerykańscy otolaryngolodzy radzą, by nadmiaru woskowiny pozbywać się przez jej rozpuszczanie specjalnymi środkami (złożonymi głównie z wody oraz soli). Dobrze sprawdza się też przepłukiwanie ucha gruszką. Tylko ostrożnie! Bo choć naturalne wydzieliny ciała ludzkiego budzą dziś odrazę, to zawdzięczamy im zdrowie. Życie bez gluta w nosie i miodu w uchu byłoby dużo bardziej niebezpieczne.

Wojciech Mikołuszko

Im więcej ciała, tym mniej o jego wydzielinach

Ewa Sawicka - jest kulturoznawcą, autorką dwóch podręczników dobrych manier. Rozmawiamy z nią o...

Wojciech Mikołuszko: Mogę spytać o obrzydliwe wydzieliny człowieka?

Ewa Sawicka: Owszem. Ale może zacznę od stwierdzenia, że dla nas obrzydliwe jest to, co wiąże się z naszą fizjologią, z zapachem oraz wszelkimi czynnościami, które wskazują, że jesteśmy żywym organizmem.

Czyżby? Współczesna kultura coraz bardziej eksponuje nasz organizm.

– Raczej nagość. Ale im więcej gołego ciała, tym mniej przejawów jego funkcjonowania. Wszelkie tego efekty, w tym wydzieliny, są coraz mocniej ukrywane. To dotyczy zarówno potu, śluzu, moczu, jak i krwi menstruacyjnej. Musimy się zachowywać tak, jakby nasze ciało ich nie wytwarzało.

Ciekawe, że dzieje się to w dobie liberalizacji obyczajów.

– Z jednej strony mamy liberalizację, z drugiej coraz większe restrykcje. Jeszcze 20 lat temu mało która kobieta depilowała owłosienie na ciele. Dziś pozostawianie włosów pod pachami czy na nogach uważa się za wysoce niekulturalne. Kiedyś normą było, że zapach z ust bywa nieprzyjemny. Dziś mamy gumy do żucia, miętówki, płyny do płukania ust. Do niedawna naturalny zapach ciała tylko kobiety musiały tłumić perfumami. Dziś wymagamy tego również od mężczyzn, a coraz częściej także od nastolatków. Akceptujemy cielesność, ale tylko w doskonałym wydaniu. Kultura wymaga, by skóra była gładka, estetyczna, pozbawiona owłosienia, zmarszczek, cellulitu. Osoby niespełniające tych wymogów zaczynają być postrzegane jako gorsze, zaniedbane. Seksualność i ciało starszych ludzi, kiedyś milcząco akceptowane, dziś budzą odrazę. Źle odbiera się nadwagę. A przecież jeszcze kilkadziesiąt lat temu kobieta atrakcyjna miała duże piersi i szerokie biodra. Dziś powinna być niesłychanie szczupła. Ciało staje się androginiczne.

Czy dotyczy to również mężczyzn?

– Oczywiście. Męski zapach, owłosiona klatka piersiowa, nawet rozbudowana muskulatura wychodzą z mody. Dziś ideał mężczyzny to raczej efeb niż gladiator. Przewiduję, że niedługo panowie również będą musieli golić nogi oraz pachy. Ci bardziej wyczuleni na zmiany obyczajowe już to robią.

rozmawiał Wojciech Mikołuszko

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)