Koniec polityki jednego dziecka w Chinach. Państwo Środka budzi się ze snu
To był ostatni dzwonek. Gdyby Chiny nie zniosły polityki jednego dziecka, w 2030 roku okoły 1/3 społeczeństwa liczyłaby ponad 65 lat. Kraj, który wciąż się modernizuje, dopadłaby przedwczesna starość. Właśnie dlatego Komunistyczna Parti Chin (KPCh) postanowiła działać. Jak pisze dla Wirtualnej Polski z Chin prof. Bogdan Góralczyk, to nie koniec zmian, bowiem na ostatnim partyjnym plenum więcej uwagi niż dwojgu dzieciom w rodzinie poświęcono trzem kluczowym pojęciom: "rozwój", "innowacyjność" i "zielona gospodarka", ponieważ Chiny w swoich dotychczasowych reformach okrutnie obchodziły się nie tylko z rodzinami, ale także ze środowiskiem naturalnym.
Gdy przed trzema laty, w listopadzie 2012 r., Xi Jinping został szefem KPCh, w pierwszym symbolicznym geście zebrał wszystkich siedmiu członków nowego ścisłego kierownictwa, czyli Stałego Komitetu Biura Politycznego Komitetu Centralnego KPCh, i udał się z nimi na historyczną wystawę do Muzeum Historii Rewolucji Chińskiej poświęconą najnowszej historii państwa, a szczególnie "stuleciu narodowego poniżenia", jak się je oficjalnie nazywa. Chodzi o okres po "wojnach opiumowych", czyli po 1829 r., gdy Chiny były słabe i krojone przez obce mocarstwa niczym kawałki melona, jak to obrazowo ujmował "ojciec Chin republikańskich" Sun Yat-sen.
Sny, marzenia i wielkie projekty
Xi dał tym samym jednoznacznie do zrozumienia, że pod jego kierownictwem, a miał przed sobą, jak wynika z logiki systemu, dwie pięcioletnie kadencje, Chiny nie tylko nie będą ponownie słabe i nie pozwolą na to, by inni im cokolwiek dyktowali, ale nawiązał do tytułu głośnej już wtedy, wydanej w styczniu 2010 r. książki pułkownika Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej Liu Mingfu i zapowiedział, że rozpoczyna się epoka "chińskiego snu" czy marzenia. Tłumacząc ten chiński termin - Zhongguo meng - na angielski jako Chinese Dream symbolika była dość jednoznaczna: kończy się epoka słynnego American Dream, a dotychczasową amerykańską dominację może zastąpić chińska.
Takie przesłanie skierowano do chińskiej opinii publicznej, ale też świata zewnętrznego. Później, przez połowę pierwszej kadencji, do czerwca tego roku wydawało się, że ta strategia jest konsekwentnie wprowadzana w życie. Xi, teraz już osoba pełniąca także funkcje głowy państwa i głównodowodzącego armią, bo tak nakazuje jedna z reguł nowej chińskiej merytokracji (czyli nawiązującej jeszcze do Konfucjusza formuły rządów oświeconych elit), ogłaszał jeden za drugim nowe zatykające dech w piersiach projekty.
We wrześniu 2013 r. w kazachskiej Astanie nawiązał do starożytności i zapowiedział nie tylko powrót do tradycji Jedwabnego Szlaku, łączącego niegdyś Państwo Środka z Zachodem, ale budowę aż dwóch Jedwabnych Szlaków, lądowego, jak dawniej, oraz morskiego "na XXI stulecie". Ten drugi dlatego połączono z obecnym stuleciem, bo Chiny poza krótkim interwałem ekspansji w wydaniu admirała Zheng He pod koniec dynastii Ming, nigdy mocarstwem morskim nie były. Teraz, przeznaczając corocznie po 10 i więcej proc. PKB na zbrojenia, chcą nim być, bo przecież od pierwszej dekady tego stulecia mają już drugi największy budżet wojskowy na globie, po Amerykanach. Jeszcze pod koniec ubiegłego wieku wydawali na te cele 1/10 tego, co Amerykanie, a dzisiaj już 1/3. Pod tym względem również szybko zbliżają się do jedynego dotychczas supermocarstwa.
Realizując swe marzenia, nie ograniczyli się bynajmniej do mocno dziś propagowanego hasła Yi dai, yi lu, jednego lądowego Jedwabnego Pasa inwestycji oraz drugiego Morskiego Szlaku, lecz poszli znacznie głębiej i szerzej. Przed rokiem, 29 listopada 2014 r., Xi Jinping wyszedł z zupełnie nową strategią polityki zagranicznej państwa i wizją jego dalszego rozwoju. W istocie odrzucił - głośną kiedyś i tak skuteczną w praktyce - formułę wizjonera obecnych chińskich reform, Deng Xiaopinga, który w swym politycznym testamencie, zawartym symbolicznie w 28 chińskich znakach i starych formułach-przysłowiach, zwanych cheng yu, nakazywał swoim następcom, by nie wysuwali się przed szereg, nie próbowali odgrywać roli lidera (na globie), by - jako państwo rozwijające się i na dorobku - rozglądali się uważnie wokół i kumulowali siły. Ta ostatnia formuła, taoguang yanghui, odbiła się bodaj największym echem i obowiązywała przywódców państwa jako strategiczny nakaz i azymut.
Wielki renesans?
Xi Jinping najwyraźniej uznał, że czas na zmiany, że Chiny są już na tyle silne, iż poprzednią strategię skromności i umiaru postanowił zastąpić strategią ekspansji i aktywności. Ogłosił, że teraz Chiny stawiają przed sobą "dwa cele na stulecie". Pierwszy ma wymiar wewnętrzny i mówi o konieczności budowy xiaokang shehui - "społeczeństwa umiarkowanego dobrobytu", czyli mówiąc po naszemu - klasy średniej. Precyzyjniej miałoby to wyglądać tak, że na stulecie KPCh, a więc do 1 lipca 2021 r. (a tym samym na koniec drugiej kadencji Xi u władzy), każdy chiński obywatel miałby dochody dwukrotnie wyższe niż u progu sprawowania rządów przez obecną "piątą generację przywódców" z Xi na czele. Ujmując inaczej, nie będzie Chin silnych i bogatych oraz spełnienia marzeń bez już nie tylko silnego państwa, ale także jego obywateli, przynajmniej jeśli chodzi o ich kiesę.
Drugi "cel na stulecie" jest nie mniej ambitny, a jeszcze bardziej symboliczny, choć niedoprecyzowany. Xi wreszcie napełnił treścią "chiński sen", początkowo dość niejasny (poza oczywistym ostrzem antyamerykańskim). Stwierdził, że ma być nim "wielki renesans chińskiej nacji", a więc wszystkich Chińczyków, w tym także przedstawicieli mniejszości narodowych, gdziekolwiek są. Sformułowano więc cel i zadanie nie tylko dla obywateli ChRL, ale także mieszkańców Hongkongu, Makau, rozległej chińskiej diaspory, a przede wszystkim Tajwańczyków, by poczuwali się do ścisłych więzi z jednym narodem, który kwitnie i wszedł w kolejną "erę renesansu", po dynastiach Han czy Tang. Tym samym, między wierszami, ale jednoznacznie, zawarto w tym przesłaniu koncepcję pokojowego zjednoczenia z Tajwanem, tyle że tym razem data jest mniej pewna: czy ma do tego dojść na stulecie KPCh, czy może dopiero na stulecie ChRL, a więc do 1 października 2049?
Tanie Chiny się skończyły
Jedno od początku było jasne: "chiński sen" spełni się tylko wtedy, gdy uruchomione zostaną rezerwy i potencjał, tkwiące w ogromnym liczebnie społeczeństwie. Tym samym, warunkiem sine qua non realizacji wszystkich planów i snów jest budowa "społeczeństwa umiarkowanego dobrobytu". Tym bardziej, że poprzedni ekspansywny model rozwojowy, oparty na inwestycjach i eksporcie najwyraźniej wyczerpuje swój potencjał. Tanie Chiny się skończyły, a świat został zarzucony chińskim towarem. Słusznie więc założono, że teraz siłą napędową nowego modelu rozwojowego ma być klasa średnia i konsumpcja wewnętrzna. Ale chcąc, by tak było, należało zbudować konsumenta.
Tu, wydaje się, popełniono gruby błąd. Podporządkowane woli władz media latem ubiegłego roku zaczęły zachęcać Chińczyków, by masowo inwestowali na giełdzie. Uznano, że to najlepszy sposób szybkiego zbudowania klasy średniej i dobrobytu społeczeństwa. Mającym żyłkę hazardu we krwi Chińczykom nie trzeba było powtarzać. W ciągu roku dwie giełdy chińskie, w Szanghaju i Shenzhen, ściągnęły do siebie miliony (mówi się o 90) drobnych ciułaczy, którzy szybko napompowali bańkę. Jak wiemy, latem tego roku, ta z hukiem pękła. Indeksy giełdowe straciły ok. 40 proc., co oznacza sumy niebotyczne, rzędu ponad 3 bln dolarów, czyli niemal tyle, ile skrzętne Chiny zebrały dotąd w postaci rezerw walutowych.
Droga na skróty przyniosła katastrofę. Owszem, jak dotąd, udało się przekonać tych inwestorów na giełdzie, którzy wiele stracili, często cały majątek czy dorobek życia. Rządowa propaganda umiejętnie sączy im do głów, a piszę te słowa w Chinach, iż bańka na giełdzie prysła pod wpływem spekulantów z USA czy dzięki machinacjom osób pokroju George’a Sorosa, który - pamiętajmy - kiedyś, w 1997 r. raz już doprowadził do poważnego kryzysu finansowego w Azji. Chińczycy - wydaje się - tę narrację "kupili", ale czy na pewno i do końca?
Czas zakasania rękawów
Tak czy inaczej, władze zrozumiały, że w pogoni za marzeniem poszły za daleko i za szybko. Najwyraźniej wróciły do starej, sprawdzonej formuły Deng Xiaopinga, wspomnianej taoguang yang hui. Trzeba się cofnąć i na nowo zewrzeć szeregi, oczywiście nie rezygnując z pryncypiów i sformułowanej dotychczas strategii.
W takim kontekście należy czytać decyzje ostatniego, piątego plenum KC KPCh z ubiegłego tygodnia. Pozwolono, co odbiło się największym echem, na posiadanie dwojga dzieci, chociaż już wcześniej dokonano wyłomu w tej wprowadzonej u progu reform, latem 1979 r. "polityce jednego dziecka", pozwalając na posiadanie drugiej latorośli tym rodzinom, w których chociaż jedno z rodziców było jedynakiem (a takich jest już coraz więcej).
Ale nie tylko o dzieci tu chodzi. One znowu gdzieś, niestety, giną w tej mocarstwowej logice. Chińska merytokracja pod czerwoną flagą i z komunistycznym sztafażem zrozumiała zagrożenie - że kraj jeszcze się nie zmodernizował, a już się starzeje. Poważne analizy mówią, że bez dokonanej właśnie zmiany już w 2030 r. aż 30 proc. społeczeństwa liczyłoby ponad 65 lat, byłoby w wieku emerytalnym.
Z taką strukturą społeczną trudno sięgać po młodzieńcze sny. Znów czas na zmiany - i to poważne. Na plenum więcej uwagi niż dwojgu dzieciom w rodzinie poświęcono trzem kluczowym pojęciom: "rozwój", "innowacyjność" i "zielona gospodarka". Albowiem, Chiny na dotychczasowej drodze reform okrutnie potraktowały nie tylko rodziny, lecz także przyrodę. Stan środowiska naturalnego jest opłakany. Jest co robić i czym się zająć. To nie czas rojenia snów, to ponownie czas zakasania rękawów - takie przesłanie płynie z najnowszych decyzji chińskich władz, które zarazem wyznaczyły azymuty nowej 5-latki. Zamiast snu będzie ciężka praca, bo potencjał społecznego niezadowolenia jest duży - i to bynajmniej nie tylko wśród giełdowych graczy, którzy niedawno tak dużo stracili.