Kobiety z powstania
Minęły 62 lata od wybuchu Powstania Warszawskiego, a wciąż zbyt mało się mówi o roli kobiet w tamtych wydarzeniach. Były nie tylko sanitariuszkami, kucharkami czy łączniczkami, lecz także minerkami i snajperkami. "Myśmy były bardzo dzielne i chłopom jest wstyd po prostu" - tłumaczy jedna z nich, Magdalena Grodzka-Gużkowska, w rozmowie z Cezarym Łazarewiczem.
27.07.2006 | aktual.: 27.07.2006 14:55
Cezary Łazarkiewicz: Jak się strzela do ludzi?
Magdalena Grodzka-Gużkowska: Jak do kaczek.
Lepiej mierzyć w głowę czy w korpus? Łatwiej zabijać, jak się nie widzi twarzy?
- Ja strzelałam do ludzi dopiero w czasie powstania. Najważniejsze, żeby złapać na muszkę faceta, który chce nam umknąć. Byliśmy trenowani w Lasach Kabackich przez znakomitego instruktora, który się zawziął. Bo ja byłam jedyną dziewczyną. A on uważał, że baby powinny w chałupie siedzieć, prać gacie chłopom i gotować obiad.
Ale chyba inaczej strzela się do tarczy, a trochę inaczej do żywych ludzi, gdy umieraj± po strzale. Pani miała wtedy 19 lat.
- Ja zapamiętałam dwóch. Pierwszego, gdy Niemcy puścili na nas dym i chłopcy zgłupieli. Przestali nagle strzelać. Powiedziałam: co robicie? Przecież Niemcy też nic nie widzą. On wyszedł wtedy z dymu i posuwał się do nas. Był w hełmie i mundurze. To pamiętam bardzo dobrze, ale nie widziałam jego twarzy. Zastrzeliłam tego Niemca. I powiedziałam chłopakom: teraz wy pilnujcie.
A ten drugi?
- To był snajper. Siedział na budynku Banku Gospodarki Krajowej, w miejscu dzisiejszej Giełdy, przy rondzie de Gaulle'a. Ten gmach był trochę niższy niż dziś. Strzelał bardzo dobrze i bardzo celnie. Trzeba było go zdjąć i udało mi się.
O czym się myśli, gdy się zabija człowieka?
- Nic się nie czuje. O niczym się nie myśli. Bo jakby się człowiek zaczął zastanawiać, to by nie mógł się skupić na strzelaniu.
A wcześniej? Przed powstaniem? Pani zajmowała się zabijaniem kolaborantów?
- Wtedy nazywało się to likwidacją. Dziś likwidacja młodemu człowiekowi kojarzy się z fabryką lub miejscem pracy. Wtedy likwidacja znaczyła śmierć. Ja byłam w kontrwywiadzie. Grupa 993/W. Zajmowaliśmy się niedostrzelonymi. To kolejne nowe słowo. Niedostrzeleni to byli ludzie, na których podziemie wydało już wyrok śmierci, ale nie można ich było dorwać. My zajmowaliśmy się ich odnajdywaniem. Ja nie wykonałam żadnej likwidacji, natomiast pokazywałam ich palcem.
Odczytywała im pani wyrok śmierci, a koledzy strzelali?
- Nieprawdą jest, że odczytywaliśmy im wyrok. Nigdy nie było na to czasu. Ja tylko pokazywałam chłopcom, że trafiliśmy na właściwego człowieka. Pamiętam jednego, który mieszkał niedaleko stąd, na drugim piętrze przy Koszykowej 42. Bardzo długo go szukaliśmy. Wpadłam na pomysł, że może on siedzi w swoim mieszkaniu. Nie spodziewałam się, że facet otworzy mi drzwi.
Skąd pani wiedziała, że to on? Przecież nie miała pani fotografii.
- Ale miałam jego opis i nazwisko. Zapytałam o jego żonę. On powiedział, że żona wyszła, czym potwierdził swoją tożsamość. Potem zaraz wyszedł na ulicę. Dobiegłam do niego i pokazałam go palcem w tłumie. Zrobiliśmy to w biały dzień. Bo zawsze się to działo w biały dzień. Moim obowiązkiem po likwidacji było, jeśli się uda, wyciągnąć zlikwidowanemu notes. Dlatego że te łobuzy miały często w notesach powykreślane nazwiska osób, które zadenuncjowały. A obok listę tych, których jeszcze nie wywieziono na gestapo. Pamiętam, że bardzo nas denerwowało, że na wykonanie wyroku czekało się aż trzy tygodnie. Wydawało nam się wtedy, że to tak strasznie długo. Dzisiaj rozumiem, że to było mądre. Żeby nie było pomyłek. Mnie się wydawało, że większość kobiet, które brały udział w powstaniu, pełniła funkcję pomocniczą: były sanitariuszkami, kurierkami, gotowały obiady powstańcom. A pani mówi, że była strzelcem wyborowym, miała własną broń i działała w kontrwywiadzie. To jakiś wyjątkowy przypadek?
- Ja panu powiem więcej. Bardzo dużo było kobiet walczących z bronią w ręku.
To dlaczego o nich nikt nie wspomina, nikt nie pisze? Pojawiają się tylko w tle tych wydarzeń, gdzie pierwszoplanowe role odgrywają zawsze mężczyźni.
- Ani nie piszą Polacy, ani nie piszą Niemcy. To jakieś tabu. A myśmy były bardzo dzielne i chłopom jest chyba wstyd po prostu. Na przykład Pasta. Słyszał pan o walce o Past-ę? Przecież zginęłoby znacznie więcej ludzi i walka trwałaby dłużej, gdyby nie kobiety. Przecież minerki tam poszły. Ułożyły miny i wysadziły Past-ę. I była cała masa takich kobiet, o których dziś się nie wspomina.
Dlaczego?
- To jest jakieś wielkie kłamstwo, którego nie można do dziś wyprostować. Kobiety nie tylko gotowały kartofle, co też jest ważne. Nie tylko były sanitariuszkami, co też jest bardzo ważne. Ale również uczestniczyły w normalnej walce, walczyły z bronią w ręku i wykonywały najtrudniejsze zadania. Dlatego po powstaniu poszłyśmy do obozów. Gdyby było inaczej i byśmy nic nie robiły, opuściłybyśmy Warszawę z cywilami.
Bo wojna to męska rzecz.
- Ja sądzę, że kilku z was, drogie chłopy, by nie żyło, gdyby nie my. To jest szalenie zabawne, bo ja nigdy nie byłam traktowana jak kobieta, tylko jak żołnierz.
A żołnierz nie ma płci.
- Nie, zupełnie.
Pani do konspiracji trafiła jako 14-latka. Dziecko chyba nie ma świadomości, że w każdej chwili może zginąć?
- Jan Głowiński i Ludwik Mayre, którzy mnie zaprzysięgli w 1940 roku w Rabie Wyżnej, powiedzieli, co mogą mi zrobić Niemcy. Powiedzieli, że mogą mnie odskórować, torturować, a na końcu zabić. I żebym się zastanowiła. Taty nie ma, mamy nie ma. Długo się nie zastanawiałam. I zaprzysięgli mnie. Wówczas wypowiedziałam osobistą wojnę Hitlerowi. I od tego momentu byłam święcie przekonana, że nie przeżyję wojny. Dlatego że oni mieli tylu drani i byli taką potęgą, że ja nie mogłam przeżyć. Byłam naprawdę zdumiona, że mi się udało. W Rabie była straszna wpadka. 144 osoby pojechały do Oświęcimia, a ja ocalałam, bo pojechałam w 1941 do Warszawy opiekować się chorą siostrą. Tu zaproponowano mi przystąpienie do kontrwywiadu.
Była pani przygotowana na powstanie?
- My wiedzieliśmy na pewno, że powstanie 1 sierpnia nie wybuchnie. Bo cztery dni wcześniej była pierwsza koncentracja. Ci, którzy mieli broń, poszli z bronią na wyznaczone miejsce. Ale koncentrację odwołano i wszyscy wrócili do domu. Zamiast powstania miała być akcja ,Burza", która miała ominąć Warszawę. Dlatego broń ze zrzutów szła do partyzantki. Powstanie nie miało sensu. Przepraszam za to moje bohaterskie koleżanki, moich bohaterskich kolegów, ale nigdy nie uważałam, że powstanie powinno być w Warszawie. Wiedzieliśmy na pewno, że Sowieci nie przejdą. Kilka dni przed powstaniem wysłano mnie na Pragę, bo wywiad informował, że są już Rosjanie. Miałam sprawdzić, czy nie ma już czołgów rosyjskich. Nie było. Polska została podzielona w Jałcie. Zresztą w Lublinie był już ogłoszony PKWN. Powstanie nic nie mogło zmienić. Widać też było, że Niemcy zaczynają się umacniać na Wiśle. Jako kontrwywiad przekazywaliśmy takie informacje dowództwu. Ale nikt nie słuchał, bo nasi chcieli mieć powstanie. Po co im było
powstanie?
- Moim zdaniem chodziło o stołki. Ja uważałam, że jak chcieli sobie postrzelać, to proszę bardzo. Ale trzeba było iść rok wcześniej z powstańcami w getcie. Tam była taka sama rzeź i tak samo nie mieli żadnych szans. Bo w ogóle nie było szans na zwycięstwo. Ja to wiedziałam od samego początku.
To po co w tym braliście udział? Po co było ginąć bez sensu?
- Taki był nasz obowiązek. Proszę sobie wyobrazić, że Kazimierz Iranek-Osmecki, pseudonim ,Makary", który dowodził kontrwywiadem, w ogóle nie wiedział, że powstanie ma wybuchnąć. Wszyscy pamiętają go ze zdjęć, jak podpisuje akt kapitulacji, ale niewielu wie, że nie wyrażał zgody na wybuch powstania. Ja też nie wiedziałam, że wybuchło powstanie.
Na filmach wygląda to zupełnie inaczej. Rozkazy przekazano wcześnie i 1 sierpnia o 17 wszyscy byli pod bronią. Oczywiście, jeśli ją mieli. Więc trudno mi teraz uwierzyć, że do kontrwywiadu żadne rozkazy, żadne hasła i żadna wiadomość o koncentracji nie dotarły.
- Myśmy naprawdę nic nie wiedzieli. 1 sierpnia miałam stawić się u Romka Grodzkiego na Książęcej 7, ale nie z powodu powstania. Nagle patrzymy przez okno, a tam ulicą jedzie czołg i strzela przed siebie. Myśmy wleźli na dach i zaczęliśmy patrzeć, co się wokół dzieje. Zaczynamy się zastanawiać, co się dzieje. Romek twierdzi, że to musi być powstanie, a ja się upieram, że nie. Bo przecież Romek dzień wcześniej spotkał się ze swoim dowódcą Stefanem Rysiem w kościele świętej Barbary i ten mu powiedział, że żadnego powstania nie będzie. I widzimy grupę własowców z psami, którzy podpalają kolejne domy. Oni chodzili już i szukali powstańców. Romek był wysoki i silny. Wtedy przysiągł, że mnie im nie odda. Bo jak w ręce własowców wpadały kobiety, to najpierw je gwałcili, a potem zarzynali. Niemcy nie gwałcili, bo nie chcieli mieszać ras. Z tego domu udało nam się uciec, ale dopiero następnego dnia. Ale nie znamy hasła, nie wiemy, gdzie się mamy zgłosić. Dziś wydaje się to nawet śmieszne, że nic nie wiedzieliśmy.
Cudem jakimś wpadliśmy na Dzidka Bobkowskiego, kolegę Romka Grodzkiego z Podchorążówki. On znał hasło. I doczepili nas do oddziału Kilińskiego.
Ale na początku była chyba jakaś nadzieja?
- Na początku było ogromne społeczne uniesienie. Co jest zupełnie zrozumiałe. Po tylu latach ludzie zobaczyli polskie flagi, usłyszeli „Jeszcze Polska nie zginęła”. Nie da się opisać tego entuzjazmu. To była euforia. Ja dwa razy przeżyłam taką radość. Rok wcześniej Szare Szeregi podłączyły się w budce telefonicznej z patefonem i nagle ze szczekaczek popłynęło ,Jeszcze Polska nie zginęła". I wszyscy, jak stali na Brackiej, klęknęli i płakali. W czasie powstania przeżywałam to jeszcze raz. Wszyscy szaleliśmy, bo taka radość wszystkim się udziela. Rzucaliśmy się sobie w ramiona, wrzeszczeliśmy z radości. Chociaż wiedziałam, że to się nie może dobrze skończyć. Było strasznie dużo odważnych ludzi, tylko że to był zupełny nonsens. A jak wyglądał koniec?
- Stałam na warcie na Pięknej. Byłam w ochronie sztabu generalnego powstania. Dowiedzieliśmy się, że nasz dowódca podpisał kapitulację. Było nam już zupełnie to obojętne. Czułam się potwornie zmęczona. Myśmy byli tak zmęczeni, że w czasie powstania prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. Każdą wolną chwilę przeznaczaliśmy na sen. Trzeba pamiętać, że byliśmy cały czas na frontowej linii. Zmęczenie fizyczne, brak jedzenia, brak wody, bieganie po tych kanałach. Jak robi się to wszystko naraz, to człowiek pada i śpi. Nie ma żadnej refleksji. Nie ma innych myśli. Kto mógł, to szedł spać. Gdziekolwiek. Byłam tak zmęczona po kapitulacji, że nie pamiętam, jak myśmy doszli do Ożarowa, gdzie był pierwszy obóz.
Ale Warszawa was kochała. Byliście bohaterami.
- Ja będę to powtarzać do końca życia, że największymi bohaterami byli cywile, którzy na czas powstania przenieśli się do piwnic. Oni się tam rodzili i umierali w strasznych warunkach. Nie mając co jeść, nie mając co pić. Ja uważam, że to święci ludzie, że nam gardeł nie poderżnęli.
Dlaczego mieli wam, powstańcom, gardła podrzynać?
- Dlatego że wsadziliśmy ich do tych piwnic. I trwało to tak długo, i nie zaopiekowaliśmy się nimi. Jak człowiek jest chory, jak się rodzą dzieci i umierają dzieci, to człowiek tylko o tym myśli. Ci ludzie mieli prawo nas autentycznie nienawidzić za to, że ich w to wepchnęliśmy. Słyszałam kiedyś opowieść pewnej pani, której matka i dziecko umarły w piwnicy. To było potworne. Dlatego uważam, że byli to niebywale wytrwali i niezwykle dzielni ludzie.
Ale to wy byliście bohaterami, a nie oni.
- Ja pamiętam jeden swój heroiczny czyn. Byłam w ochronie sztabu, który miał się przenieść ze Złotej na Piękną. Nie wiem, który to był dzień powstania, ale już wszystko się waliło i paliło. Czarno było od kurzu. Stałam na warcie z Leszkiem Zbyszyńskim. W tym kurzu dostrzegliśmy cień człowieka, który się zgubił. No i ten człowiek zawołał „Kamerad!". To już wiadomo, że Niemiec. Leszek dał mu po nodze. No i chłopcy doskoczyli do niego i chcieli go dostrzelić. Odbezpieczyłam broń i powiedziałam: nie tą samą metodą. My nie możemy dobijać rannych. I zrozumieli. Nie zastrzeliliśmy go. Ja mu jeszcze opatrunek zrobiłam, a on potem nam wszystko wyśpiewał, skąd nas będą atakować.
Jak po tych wszystkich okropieństwach, które przeżyła pani jako 19-latka, można żyć dalej?
- Jeżeli się przeżyje to, co ja przeżyłam, i zobaczy, co ja widziałam, to się człowiek boi, że zostanie bandytą. Człowiek, jak widzi śmierć wokół, to staje się gruboskórny. Ja się strasznie bałam, że po wojnie zostanę bandytą. Bo przez całą wojnę przekraczałam prawo każdego dnia. I bałam się, że to może zostać w człowieku. To był wielki mój lęk. Po wojnie się stresowałam w każdym kraju, w którym byłam. Uczyłam się miejscowego prawa. Do tego stopnia, że jak jechałam samochodem i było ograniczenie do 50 mil, to ja jechałam nie więcej niż 49. A kiedy poczuła się pani bohaterem?
- Mnie bardzo długo nie było w Polsce. A jak wróciłam, to dowiedziałam się, że powstańcy mogę jeździć za darmo tramwajami i autobusami. Jeździłam z tą legitymacją, czekając na kanara. Ale nie wiadomo było do końca, czy powstańcy mogę jeździć metrem, bo nie było tego zapisanego w legitymacji. Poszłam do pana, który sprzedaje bilety do metra, przy politechnice. Powiedziałam, że jestem powstańcem, tu jest moja legitymacja i czy wolno mi jeździć za darmo metrem. I ten młody chłopiec, który miał z 25 lat, zanim potwierdził, że mogę jeździć też metrem, stanął przede mną na baczność i powiedział, że jest zaszczycony, że może mnie poznać. Szalenie mnie to wzruszyło i zamurowało.
A mnie zamurowało, że pani, która wykonywała wyroki śmierci i strzelała do Niemców w czasie powstania, pyta urzędników o takie drobnostki.
- Obowiązkowo. Mówiłam, że nie chciałam być bandytą. Musiałam to wszystko z siebie wyrzucić. Jak agresję, którą wyrzuciłam z siebie po wojnie jak śmieć.
rozmawiał Cezary Łazarewicz
Magdalena Grodzka-Gużkowska, rocznik 1925, pseudonimy: Janina, Katarzyna Wiśniewska, Halina Łuszczewska, Magdalena Zawadzka. Jej ojciec Zygmunt Rusinek był przed wojną posłem z partii Piast. W konspiracji zaczęła działać w 1940 roku w Służbie Zwycięstwu Polsce. Prowadziła nasłuch radiowy i pomagała jako przewodnik, przerzucając przez zieloną granicę wojskowych. W wieku 16 lat trafiła do kontrwywiadu AK. W Powstaniu Warszawskim walczyła w batalionie „Kiliński" i w ochronie sztabu generalnego. Jeszcze w czasie walk została przedstawiona do odznaczenia Virtuti Militari, którego z powodu kapitulacji nigdy jej nie wręczono. 5 października 1944 roku opuściła Warszawę jako jeniec, trafiła do obozu w Niemczech. Po wojnie została na Zachodzie. Mieszkała w Anglii, potem w Kanadzie. Była dozorczynią domu, fryzjerką, pielęgniarką i położną. Wróciła po 26 latach, ale na stałe osiedliła się w Polsce w 1975 roku. Prowadziła w Warszawie poradnie dla dzieci autystycznych i ich rodzin. Ma dwóch synów - Jędrzeja i Jana, obaj
mieszkają w Kanadzie. Zanim przeszli na emeryturę, Jędrzej pracował w branży budowlanej, Jan był nauczycielem.