Kobieta na wojnie. "To robiło wrażenie. Byłam babą, o której krążyły legendy" [FRAGMENT]
Anna Wojtacha to słynna polska korespondentka wojenna, która relacjonowała m.in. wojny w Iraku, Afganistanie i Gruzji. Tam była silną kobietą - ale po powrocie do domu czekały na nią napady lęku, kryzysy rodzinne, alkohol... Pisze o tym w swojej książce "Ćpuny wojny", której fragmenty prezentujemy w WP.
07.02.2020 | aktual.: 04.05.2020 16:01
– Jesteś egoistką. Zwykłą egoistką!
– O czym ty pierdolisz?! Ja jestem egoistką? Ty chyba mylisz egoizm z idealizmem? I to, kurwa, mocno!
– Kiedy ty jeździłaś na te swoje wojny, twoi bliscy srali ze strachu, rozumiesz? Bali się o ciebie, czy ci się nic nie stanie? Czy cię nie zabiją? Nie kumasz tego w tym swoim korespondenckim łbie? – Mój znajomy, niekorespondent, jest wzburzony.
– Przede wszystkim nie "na moje wojny", OK? Jeździliśmy tam, żeby pokazać ludzką tragedię. Pokazać, że gdzieś morduje się ludzi, odmawia im się, kurwa, praw do życia! Kumasz?
– A to, co tu, to chuj?
– Nie, nie chuj… przecież wiem, że pod wieloma względami spierdoliłam sprawę… Wiem o tym…
Ostra wymiana zdań. Jestem wściekła. Nikt mi nie będzie mówił, kim jestem, bo przecież wiem, kim jestem. Próbuję zasnąć, ale jakoś nie idzie. Egoistka? Moje wojny? Kurwa! Narażałam swoje życie. Narażałam swoje zdrowie. Poświęciłam prywatne życie. I co? Po to, żeby ktoś, kto nigdy nie był na wojnie, mówił mi teraz, że jestem egoistką? Że to bez sensu? To pojedź tam, gdzie byłam, i zobacz! Idź potem spać. I śpij. Ciężko będzie, ale tego nigdy się nie dowiesz. I jeszcze, że nie zmienię świata? Ale chociaż próbowałam! Próbowaliśmy! Nie karabinami! Słowem, kamerami, fotografiami.
Warszawa, czwarta rano
No to jak już nie śpię, to nie śpię. Idę do nocnego na Dickensa i w okienku widzę przesympatyczną, dobrze mi znaną twarz.
– Pół zimnej i marlboro, tak?
– Czyli jak zawsze. – Uśmiecham się.
Jest prawie czwarta nad ranem. Niebo jest piękne. Już nie czarne, jak nocą. Teraz jest ciemnogranatowe. Ciepło. Butlę mam w torbie i idę do parku Szczęśliwickiego. Do domu nie chcę. Tam jest łóżko i sny. Siadam na ławce, na tak zwanej płetwie. Stąd widać ładny kawałek jeziorka, dużo drzew i samoloty startujące z Okęcia. Jeden za drugim. W świat. A mnie tam nie ma. Siedzę na ławce w parku, walę wódę z gwinta jak menel, zamiast być na pokładzie jednego z nich. Kurwa!
Kolejny łyk i zaczyna kołatać mi się we łbie fragment wiersza Agnieszki Osieckiej:
Jacy byliśmy, przyjaciele moi,
Czy nas pamięta jeszcze kto?
Czy nas legenda pięknie przystroi,
Czy popłyniemy gdzieś na dno?
Myśmy żyli jak na wietrze,
Myśmy żyli niezbyt grzecznie,
Myśmy żyli niebezpiecznie,
Ale jak!
Dopada mnie uczucie, które znam aż za dobrze. Poczucie beznadziei i spowolnienia. Wszystko, co dzieje się wokół mnie, zdaje się toczyć w zwolnionym tempie. Nic nie daje mi kopa. Nie byłam na wojnie od kilku lat. Pozostała ułuda, że jestem kimś, bo przecież tak wiele przeżyłam i tak wiele widziałam. Na moich oczach dokonywały się historyczne wydarzenia. Rozpoczynały się wojny, upadały państwa i dyktatorzy.
Ego i zapomnienie
A mnie i moim kolegom rosło ego. No bo przecież to MY to relacjonowaliśmy, to MY tam byliśmy i z bliska widzieliśmy rzeź, głodujące dzieci, i to dzięki NAM świat się o tym dowiedział. Tylko czy faktycznie coś tu dla kogoś jeszcze znaczysz? Ktoś kiedyś obejrzał twój materiał albo lajfa i pamięta twój pysk. Ale kim dla niego jesteś?
Waldka Milewicza pamiętają, bo zginął. Czy trzeba być odstrzelonym, żeby zostać zapamiętanym? Kolejne pytanie: po co to robiłam? Uważałam, że warto. I nie chodziło mi o pieniądze czy ulotną popularność. Chodziło mi o to, żeby przekazać, że gdzieś komuś na świecie dzieje się krzywda, a ja jestem po to, żeby tam być i to pokazać.
Ryszard Kapuściński napisał kiedyś, że pracę korespondenta wojennego wykonuje się zazwyczaj dosyć krótko, bo jest to zawód wykańczający fizycznie i psychicznie. Krzysztof Mroziewicz dodał, że wielu młodych dziennikarzy chce zostać korespondentami wojennymi, bo to zagwarantuje im szybką karierę. Większość przekonuje się jednak, że zawód
ten nie daje zbyt dużych pieniędzy, a jeśli sławę, to bardzo ulotną. Kto dziś pamięta Kevina Cartera? Kto pamięta Kena Oosterbroeka? Kto pamięta Marie Colvin? A jeśli pamiętają, to dlatego, że ci korespondenci nie żyją.
Wojenne opowieści
Robi się jasno, a ja nadal na tej cholernej ławce, w towarzystwie mocno już uszczuplonej butelki. Jak kaskada w mój mózg uderzają wspomnienia. Większości z nas tylko to zostało. Kiedy od czasu do czasu spotykam się z kolegami, w pewnym momencie imprezy zawsze pojawiają się wojenne opowieści. Opowiadamy je sobie po raz setny i zawsze, ale to zawsze, z tym samym napięciem czekamy na puentę. Zawsze śmiejemy się w tych samych momentach. Oczywiście, przyznaję, że większość z tych historii jest naprawdę dobra. Przydarzały nam się rzeczy, w które często trudno uwierzyć. Jeśli opowiedzieć chociaż kilka z nich tak zwanym normalnym ludziom, reakcje będą tylko dwie. Przerabiałam to już nieraz. Pierwsza reakcja: "O kurwa! Naprawdę? Niesamowite! To cud, że jeszcze żyjecie". Druga: "Co wy pierdolicie? To niemożliwe!". Ta druga reakcja jest zazwyczaj skrywana, ale po wzroku rozmówcy widać, że uważa, że kręcimy.
Inna sprawa, że są w gronie osób wyjeżdżających tak zwani ściemniacze. Zazwyczaj opowiadają zasłyszane historie jako swoje. To bywa nawet zabawne. Pamiętam, jak kiedyś przysłuchiwałam się takiej historii, opowiadanej przez jakiegoś koleżkę, który, owszem, był w Iraku, ale nosa poza bazę wojskową nie wychylił. Snuł opowieść o tym, jak to dostał się pod ciężki ostrzał gdzieś w centrum Bagdadu. Jak kule świstały mu nad głową, a on robił zdjęcia. Dziewczyna, która tego słuchała, siedziała z rozdziawionymi ustami i w końcu wyszła z nim z tego baru. Bajer zadziałał. To w końcu taki męski zawód. Lepsze branie mają chyba tylko komandosi.
Zakodowany wizerunek
Zawsze miałam powodzenie u mężczyzn i nie ma co ukrywać, że zawód, który wykonywałam, jeszcze to powodzenie podbijał. To robiło wrażenie. Kobieta na wojnie. Faceci chcieli ze mną sypiać, bo przecież fajnie się przekonać, jak to jest z Wojtachą. Twardą babą, o której krążyły legendy, że ładuje się w każdą, nawet najbardziej niebezpieczną sytuację, która jest w stanie przepić niejednego rosłego chłopa i która klnie jak stary bosman. Kiedy tylko zjawiałam się w towarzystwie, wszyscy chcieli się ze mną napić. Z czasem zaczęło to być męczące. Zaczęłam czuć się jak klown. Wszyscy czekali, aż coś nawywijam, a kiedy tego nie robiłam, byli rozczarowani.
Grono znajomych zaczęło się kurczyć. Zostali tylko ci, którzy naprawdę mnie znali i którzy wiedzieli, że ta trochę bezczelna baba z kieliszkiem w jednej, a papierosem w drugiej dłoni, to tylko część mnie. Że przecież nie jestem maszyną do walenia wódy i tańczenia na stołach. Jestem też czasami lekko wycofaną dziewczyną, która uspokaja się, kiedy gotuje. Kiedyś zadzwonił do mnie kumpel i na wieść, że właśnie gotuję zupę pomidorową, wypalił: "Pierdolisz! Wojtacha nie gotuje zup pomidorowych!”. Wpadłam w pułapkę samej siebie, bo to przecież ja sama zbudowałam swój wizerunek.
Przeczytaj też: Anna Wojtacha dla WP: Rosja potrafi być kompletnie nieobliczalna
Kiedy zaczynałam jeździć na wojny, była to praca zdominowana przez mężczyzn. Nadal zresztą tak jest, ale już nie w takim stopniu. Starałam się udowodnić, że ja też potrafię. Że jestem silna i twarda, i nie rusza mnie byle kałuża krwi na ulicy. Zaczęłam chować swoją kobiecość, bo nie chciałam być postrzegana jak baba, tylko jak korespondent wojenny. Chciałam być profesjonalna i opanowana, i z czasem taka się stałam. Niedawno jeden z kolegów powiedział mi, że na swój sposób się mnie bał, a jednocześnie podziwiał, bo nigdy nie okazywałam strachu.
Prawda jest jednak taka, że wiele razy bałam się tak, że mało nie zemdlałam. W głowach ludzi już był jednak zakodowany mój wizerunek. I jest nadal.
Więcej przeczytasz w najnowszej książce Anny Wojtachy "Ćpuny wojny. Tego nie zobaczysz w relacjach z frontu":
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl.