PolskaKobieta jak grom

Kobieta jak grom


Mieszka we Wrocławiu. Jest mistrzynią sportów walki. Alpinistką, spadochroniarką, nurkiem, świetnie sobie daje radę w imprezach survivalowych (takich na przetrwanie). Przeszła morderczą selekcję do legendarnej jednostki komandosów "Grom" i teraz walczy jak lwica, by ją - babę - tam przyjęli. Na razie to dla niej ciernista droga.

Kobieta jak grom

27.02.2004 | aktual.: 27.02.2004 08:01

"Grom" ją chciał, ale na przeszkodzie stanęli wojskowi kadrowi z MON, którzy naszej bohaterce odpisali, że nie może być zatrudniona w korpusie zawodowych chorążych, bo ten jest likwidowany, do tego w naszych siłach zbrojnych jest nadmiar etatowców, a poza tym... nie odbyła ona zasadniczej służby wojskowej. Problem w tym, że w Polsce kobiety, jeśli nie są np. pielęgniarkami, nie mogą być powoływane do takiej służby. Dolnoślązaczka odwołała się więc do ministra obrony narodowej Jerzego Szmajdzińskiego, także jako posła. Poskutkowało. W tych dniach stanie w Warszawie przed obliczem przedstawicieli wojskowego departamentu kadr i wspólnie z nimi będzie szukała drogi, która wreszcie zaprowadzi ją do wymarzonego "Gromu".

Z zasady nie podaje się nazwisk ludzi, którzy przeszli selekcję do "Gromu". To w końcu elitarna jednostka specjalna. Zachowamy więc i my w tajemnicy dane naszej bohaterki z Wrocławia. Nazwijmy ją Anną. - Zawsze chciałam być żołnierzem. Były to jednak czasy, gdy wszyscy wokół mówili mi, że to nierealne. Odłożyłam więc te marzenia. Ale czasy się zmieniły. Przynajmniej mnie się tak wydawało i postanowiłam spróbować. Skoro jestem taka dobra w te klocki, to mogę wojsku i krajowi się na coś przydać - tak się łudziłam.

Setka brzuszków

Anna wysłała więc podanie do "Gromu" z prośbą o przyjęcie jej do tej elity komandosów. Miała tak mocne papiery (ukończone kursy alpinistyczne i spadochronowe, sukcesy w sportach walki i w survivalu), że zaproszono ją na pierwszy etap selekcji kandydatów. W październiku 2002 r. w Legionowie pod Warszawą stawiło się 70 śmiałków, w tym trzy panie. Jedna odpadła po wyścigach w basenie (m.in. pływanie pod wodą). Druga za mało razy podciągnęła się na drążku.

Anna też z tym miała trochę problemów i instruktorzy prowadzący selekcję powiedzieli jej: - Ty się tak nie ciesz, bo ledwo tę próbę przeszłaś. Na szczęście, w sprincie na 60 m, a zwłaszcza w "maratonie" na 3 km, w padach judo, zjeżdżaniu na linie poszło jej już dobrze. W minutę zrobiła też sto tzw. brzuszków! I znalazła się w czterdziestce zwycięzców, zakwalifikowanych do drugiego etapu selekcji. Była lepsza od wielu mężczyzn.

Nocą w Bieszczadach

Kilka dni później wystartowała do drugiego etapu. To tydzień morderczych marszów w Bieszczadach. Bez zegarka, ale za to z kompasem (na azymut) i z mapą. I z całym ekwipunkiem na plecach. Czyli z wszystkim, co się na tę imprezę przywiozło. Śpiwór, polar, bielizna, skarpety oraz buty na zmianę, bo często trzeba było forsować lodowate rzeczki i strumyki, a w mokrym obuwiu idzie się po górach fatalnie.

Niektórzy dźwigali jednoosobowe namioty wojskowe, inni woleli mieć lżej, ale przez to spali pod gołym niebem. Nawet gdy prószył śnieg, a temperatura oscylowała wokół 0 stopni C. Nie wolno było mieć swojego jedzenia, ani niczego kupować. Każdy uczestnik selekcji otrzymywał na dzień dwa chrupkie chleby WASA, gorzką czekoladę, batonik, dwie puszki mielonki i orzeszki. Do tego z baniaka pobierało się wodę do plastikowej butelki. Dziennie ordynowano im po ok. 50 km marszu na orientację w terenie i na czas, wzdłuż wskazanego szlaku. Momentami był to bieg. Bywało, że i nocą.

Anna opowiada: - Trudno było to wytrzymać fizycznie. Od marszów po górach siadały kolana, jak ołów ciążyły plecaki. Wielu ludzi odpadło. Albo dotarli na miejsce postoju po czasie, albo zniechęceni i zmordowani sami oddawali opaski z numerem. Całość wieńczył nocny pięćdziesięciokilometrowy maraton. Z mojej grupy do końca dotrwało 12 osób. Ja byłam gdzieś na 5.- 6. miejscu.

"Grom" wzywa

W kwietniu 2003 r. Anna dostała pismo z "Gromu", że "dowódca (...) skierował do właściwego wojskowego komendanta uzupełnień wniosek w sprawie podjęcia czynności zmierzających do powołania Pani do zawodowej służby wojskowej pełnionej jako służba kontraktowa". Jednak w sierpniu Departament Kadr i Szkolnictwa Wojskowego MON odmówił Annie przyjęcia do "Gromu"! Bo nie spełnia formalnych wymogów, o czym pisaliśmy na początku tekstu.

- Jako dziewczyna, nie będąca na przykład pielęgniarką, nie mogłam odbyć zasadniczej służby wojskowej. Że trzeba zawodowcom z rozformowywanych jednostek zapewnić pracę w wojsku? Ale chyba nie w "Gromie'"?! Przecież oni nie przeszli selekcji i nie wiadomo, czy nadawaliby się na komandosów. W czym są lepsi ode mnie? Bo są mężczyznami? - pyta rozgoryczona Anna, która wtedy poczuła się obywatelem drugiej kategorii. Odwołała się do ministra obrony narodowej. I ponownie odpowiedź była negatywna: "(...) nie stwierdzono potrzeb Sił Zbrojnych przemawiających za tym, aby zainteresowaną powołać do zawodowej służby wojskowej pełnionej jako służba kontraktowa w korpusie chorążych".

- A przecież dowódcy "Gromu" uznali, że jestem potrzebna ich jednostce. Mieli dla mnie miejsce. To oni chyba najlepiej wiedzą - oburza się Anna. Miała prawo odwołać się do Naczelnego Sądu Administracyjnego, ale tego nie zrobiła. - Nie chciałam robić ogólnopolskiego zamieszania wokół niewinnego tu "Gromu" i całego wojska - wyjaśnia Anna, która nie wierzyła, że minister Szmajdziński został zaznajomiony z jej sprawą.

Minister zadziałał

Dlatego w lutym br. Anna zwróciła się o pomoc do Jerzego Szmajdzińskiego jako dolnośląskiego posła. Zadziałał błyskawicznie. - Kobiety służą i powinny służyć w "Gromie". To nic wyjątkowego, poza tym, że te wszystkie panie z "Gromu" są wyjątkowe. Kilka dni temu dotarły do mnie dokumenty pani Anny. Wiem, że nie spełniała pewnych wymogów formalnych, ale przecież "Grom" jej potrzebował. Poprosiłem więc szefa kadr MON, generała Jabłońskiego, by ponownie przyjrzał się tej sprawie i oczekuję, że finał będzie satysfakcjonujący dla pani Anny - zapewnia nas minister Szmajdziński.

Już w poniedziałek dzielna i uparta Anna z Wrocławia stanie więc na dywaniku Departamentu Kadr i Szkolnictwa Wojskowego MON. Mają ją tam potraktować życzliwie. Oby wywalczyła sobie należne jej miejsce w "Gromie". Już zresztą coś wygrała dla siebie i innych pań, chcących podążyć jej śladem. Teraz w wojsku wiedzą, że nie tak łatwo je spławić. I że nie warto stawiać im sztucznych barier. Komandos w spódnicy? Dlaczego nie?

Bartłomiej Czekański

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)