Koalicja PO‑PSL będzie gonić króliczka?
Koalicja to słowo, które w Polsce ma posmak czegoś groźnego, albo przynajmniej groteskowego. Polskie koalicje rzadko rządzą. Znacznie częściej przechodzą kryzysy, rozpadają się, odbudowują lub poszerzają. W polskiej koalicji nie chodzi o to, żeby króliczka złapać, tylko żeby go gonić.
05.11.2007 | aktual.: 05.11.2007 11:18
Ciekawe, czy z nowym układem rządzącym będzie podobnie. Rozmowy PO z PSL sugerują co innego. Poszły gładko i szybko, na większe rafy nie wpłynięto. Ale to nie świadczy zupełnie o niczym. Początki współpracy PiS z przystawkami również były radosne i bezproblemowe. A PSL, personalnie zaś Waldemar Pawlak ma niesamowite doświadczenie w doprowadzaniu partnerów koalicyjnych do szału. Najwięcej opowiedzieć mógłby o tym Aleksander Kwaśniewski, którego to właśnie prezes Pawlak zapędził nie tyle w kozi róg, ile na drabinę, po której utrzymujący jeszcze wtedy równowagę Olek czmychał z Sejmu.
Dlaczego koalicyjność w naszym kraju wygląda tak koszmarnie? Chyba dlatego, ze politycy nie bardzo wiedza czym jest koalicja. To znaczy oczywiście znają słownikową definicję tego słowa, bez którego demokracja obyć się nie może. Ale sami napełniają owo pojęcie zupełnie inną, nieencyklopedyczną treścią. Koalicyjny partner, to dla nich nie ktoś, z kim trzeba wspólnie coś osiągnąć, lecz raczej rywal, niebezpieczny konkurent, którego trzeba ograć, poniżyć, załatwić, pochłonąć, zjeść, albo złamać kręgosłup. Polskie koalicje to nie wspólnie grające drużyny, lecz ad hoc zebrane gangi, których członkowie nieustannie patrzą sobie na ręce przy podziale łupów i ciągle przepychają, żeby sobie nawzajem pokazać, kto tu jest silniejszy i żeby mu w związku z tym nie podskakiwać.
To infantylne podejście do idei koalicyjności wynika z… infantylności polityków. A tak. Nasza demokracja jest bardzo świeżej daty, a politycy to wciąż dzieci, no może wyrostki, które dopiero się uczą i jeszcze wiele nauki przed nimi. Sporo już potrafią. Na przykład ich partie to całkiem nieźle naoliwione maszynki. Jeszcze piętnaście temu polskie partie nieustannie się dzieliły. Ciągle powstawały nowe stronnictwa i unie, a każdy przeciętnie ambitny polityk na czterdzieste urodziny zakładał sobie i garstce swoich znajomych własną partyjkę. I tych partyjek były dziesiątki, zbierały się w różnych Konwentach św. Katarzyny albo innych Sekretariatach Ugrupowań Centroprawicowych, czy Wielkich Koalicjach i robiły rejwach, jak na bazarze w Stambule.
Dziś nie ma śladu po tym absurdzie. Politycy czegoś się nauczyli, a bardzo pomogła im w tym ustawa o partiach politycznych, która gwarantuje tym ugrupowaniom, które uzbierają przynajmniej 3 procent głosów w wyborach dotacje z budżetu państwa. Oczywiście, im partia większa i im więcej głosów uzbiera, tym większa dotacja. Dokonywanie rozłamów i zakładanie nowych ugrupowań po prostu się nie opłaca. Kasa – to jest coś, co pomogło wspiąć się polskim politykom na wyższy szczebel rozwoju.
Może z koalicjami powinno być podobnie? Sami z siebie nie potrafią, trzeba ich tego nauczyć przy pomocy odpowiedniej, finansowej oczywiście, zachęty. Może by uchwalić ustawę, która premiowałaby zawarcie koalicji rządowej finansowym bonusem. A każdy kryzys w tej koalicji oznaczałby odebranie części tej premii. Rozpad powodowałby konfiskatę dotacji. Ręczę, że za kilka lat polskie koalicje działałyby nie gorzej od tych z Zachodu. Tyle, że my mielibyśmy znacznie mniej uciechy, a polska polityka stałaby się nieznośnie spokojniutka. Czy naprawdę tego chcemy?
Igor Zalewski specjalnie dla Wirtualnej Polski