Jak się dowiadujemy od badaczy rynku, rok 2007 był dla wydawców rokiem tłustym. Stało się tak w znacznej mierze dzięki najróżniejszym książkom sprzedawanym z gazetami i czasopismami. Wcale nie trzeba na to wybrzydzać, bo były wśród nich serie (dziś, zdaje się, mówi się na to kolekcje) słuszne i zbawienne. Myślę zwłaszcza o „Dziennikowej” serii noblistów. Nierówna, bo nierówna – duża w tym zasługa Komitetu Noblowskiego – ale widok niedrogich i przyzwoicie wydanych „Gron gniewu” Steinbecka czy „Fałszerzy” Gide’a w przydomowym kiosku naprawdę krzepił.
Trwał też polski boom kryminalny. Pojawił się cały legion nowych Agat Christie, Simenonów i Hammetów, ale właściwie wszystko, co wyprodukowali (a co wpadło mi w ręce), było, hm, jakby niedorobione. Co gorsza, nawet Marek Krajewski obniżył loty. Wbrew własnym zapowiedziom napisał jeszcze jedną książkę z Mockiem w roli głównej – „Dżumę w Breslau” (W.A.B.) – bardzo słabą, za to bardzo pretensjonalną. Wystąpiło też nieprzyjemne, jak się okazało, zjawisko tworzenia kryminałów przez pisarzy z innych zgoła parafii. Moi ulubieni skądinąd autorzy – świetny prozaik Maciej Malicki („Kogo nie znam”) oraz zasłużeni poeci Edward Pasewicz („Śmierć w darkroomie”) i Marcin Świetlicki („Trzynaście” – po „Dwunastu”, mieliśmy więc do czynienia z recydywą) popełnili książki sprzedawane jako kryminały. (Wszystkie ukazały się nakładem tego samego wydawnictwa EMG). Byłyby to dzieła godne sporego podziwu, gdyby nie ich nieszczęsna „kryminalność” właśnie ciągnąca te książki w dół jak pudowy kamień. I dałbym głowę, że pisarze owi –
moi ulubieni, jak się rzekło – dalej zajdą, gdy będą pisać „swoje”, a nie „kryminalne” historie. Natomiast heroldowie renesansu, odnowy czy też właściwych narodzin polskiego kryminału winni chyba wołać o sukcesach gatunku nieco mniej gromko. A najlepiej skryć się w mysiej dziurze, zamiast rżnąć głupa i mamić naiwną publikę.
Jak co roku najbardziej pasjonujące książki trafiły do nas z przeszłości. Na przykład pierwszy tom „Dzienników” Iwaszkiewicza (wątpliwy edytorsko, ale sam w sobie wspaniały), zebrana proza Zygmunta Haupta „Diabeł baskijski” i „Moje wielkie świętowanie”, czyli najwcześniejsze, dotąd rozproszone opowiadania Edwarda Stachury (wszystkie trzy książki ukazały się nakładem Czytelnika). A do tego jeszcze listy Stachury i drugi tom Witkacego listów do żony w PIW. Słowem, mnóstwo zajmujących archiwaliów.
Coraz więcej pojawiało się w księgarniach ciekawych biografii, głównie zagranicznych. Obok PIW, który od lat jest w tym mocny, trzeba zwrócić uwagę na biograficzne serie W.A.B. i Twojego Stylu, które dzielnie wydawały opowieści o niepospolitych ludziach. Zwieńczeniem roku był tu niewątpliwie „Szekspir. Stwarzanie świata” Stephena Green-blatta (W.A.B.).
Co zapamiętałem z niebiograficznych nowości? Był mocny „Austerlitz” Sebalda (W.A.B.) i kolejne pozycje Chatwina w Świecie Książki. Bardzo ładna, eseistyczna „Przezroczystość” Marka Bieńczyka (Znak) i najlepszy moim zdaniem prozatorski debiut nie tylko tego roku – „PiT” Jacka Bieruta (Atut).
Ponieważ „niektórzy lubią poezję”, jak pisała noblistka z Krakowa, na koniec coś dla niektórych: Andrzeja Sosnowskiego „Po tęczy” (Biuro Literackie) i wydany dosłownie przed chwilą tom „Wierszy ostatnich” Witolda Wirpszy (Instytut Mikołowski). Potęga.
I tyle. Rok książkowo udany mimo paru wyżej wyszczególnionych narzekań. Oby następny nie był gorszy.
Wszystkiego najlepszego!
Marcin Sendecki