Kasia Cerekwicka: krytyka dodaje mi sił
Poszła do technikum samochodowego... z miłości do muzyki. Auta naprawić nie umie, za to śpiewa niezwykle. Dobrze też gotuje i stale się odchudza. O sobie opowiada Kasia Cerekwicka, piosenkarka.
29.06.2007 | aktual.: 29.06.2007 09:08
To prawda, że uczyła się Pani w Technikum Samochodowym w Koszalinie?
– Tak. Ale nie jest prawdą to, co stało się w mediach głośne, że skończyłam tę szkołę i jestem wykształconym mechanikiem samochodowym (śmiech). Chodziłam do niej tylko dwa lata, a trafiłam tam... z miłości do muzyki. Brzmi niewiarygodnie, ale już tłumaczę. Jeszcze w podstawówce śpiewałam w zespole założonym przez mojego starszego brata, Marcina. To był zespół działający właśnie przy tej szkole. Jeździliśmy na koncerty, zdobywaliśmy nagrody. Gdy nadszedł moment, kiedy miałam wybrać średnią szkołę, mój brat, jego znajomi z zespołu, a nawet dyrektor technikum usilnie mnie namawiali, żebym uczyła się właśnie tam. Zapewniono nam salę do prób, zachęcano. Wszystkim zależało, żeby nasz zespół istniał.
Ponieważ rzeczywiście zawsze miałam zmysł do majsterkowania, a muzykę po prostu kochałam, zdecydowałam się. Wytrzymałam jednak tylko dwa lata. Miłość do muzyki była silniejsza niż do silników. Mając 17 lat, wygrałam „Szansę na sukces”, wkrótce potem przeniosłam się do Warszawy, gdzie uczyłam się w liceum. Jeszcze tylko raz w życiu zdradziłam muzykę. Choć zawsze była moim celem i pragnieniem, postanowiłam, że skończę normalne studia, żeby w razie czego mieć w życiu furtkę. Poszłam na politologię. Studia były ciekawe, ale... zupełnie nie dla mnie. Teraz studiuję na wydziale jazzu w Katowicach. Zrobiłam już licencjat. Uczę się tego, co naprawdę mnie interesuje.
Ale potrafi Pani naprawić auto?
– A skąd. Wiem jak wlać benzynę, wymienić koło i olej. Poważniejsze zajęcia były od trzeciego roku nauki, którego nie doczekałam. Na warsztatach w technikum wymieniałam też pasek klinowy. Ale uczniów nie kształciło się wtedy na nowoczesnych autach. Pracowaliśmy na maluchach i polonezach, które nie mają nic wspólnego z obecną rzeczywistością. Mało tego, wciąż nie mam prawa jazdy. Sumiennie sobie obiecuję, że je zrobię, ale wciąż nie mam czasu. Wyjazdy, koncerty, praca w studiu nad nową płytą, obowiązki promocyjne. Czasem trudno mi wygospodarować w ciągu dnia wolną godzinę. Do tego wszystkiego doszedł jeszcze ostatnio „Taniec z gwiazdami”. Naprawdę nie mam kiedy nauczyć się jeździć, choć bardzo bym chciała.
A jak Pani wspomina „Taniec z gwiazdami”?
– Jako wielką przygodę, ale widzowie przed telewizorami nie zdają sobie sprawy z tego, jaka to strasznie ciężka praca. Mój partner Żora Koroliow, mimo anielskiego wyglądu, ma niełatwy charakter. Był dla mnie bardzo trudnym partnerem. Przez pierwszy miesiąc ścieraliśmy się tak, że rozważałam, czy nie zrezygnować. Do tego byłam bardzo zmęczona. Do codziennych obowiązków doszły wielogodzinne treningi. Dopiero po kilku pierwszych odcinkach zaczęliśmy się z Żorą dogadywać i zrobiło się fajnie. Jednak w dniu, kiedy odpadłam, czułam, że tak będzie. Zwyczajnie nie miałam już na to wszystko fizycznej siły.
W jednym z odcinków „Tańca z gwiazdami” kamera pokazywała Pani dom i smakowitą zupę parującą na kuchence. Lubi Pani gotować?
– No tak... Dom nie był mój, a zupę ugotowała moja koleżanka (śmiech). Mówiłam w programie, że to dom, w którym wypoczywam, ale wyszło na to, że mój. A ja ciągle mieszkam w bloku. Ale gotować rzeczywiście uwielbiam. To moja druga, po muzyce, wielka pasja. Uwielbiam tworzyć w kuchni, ciągle eksperymentuję. Bardzo lubię makarony i sałatki. Jednak nie mam popisowego dania, bo gdy mi zabraknie jakiegoś składnika, to zastępuję go tym, co mam w lodówce... Moje potrawy za każdym razem mają inne oblicze (śmiech). Sama jestem smakoszem, ale bez przesady. Nie gardzę kanapką z pasztetem.
A odchudza się Pani?
– Jak wszyscy (śmiech). Ciągle mówię, że jestem na diecie... Dzięki „Tańcowi z gwiazdami” zrzuciłam jakieś osiem kilo, ale przy mojej budowie tego nie widać. Nie jestem filigranowa. Mam grube kości. Najważniejsze jest to, że dzięki programowi nabrałam krzepy fizycznej. To daje w życiu „pałera”, człowiek o wiele lepiej się czuje. Chodzę teraz do siłowni, żeby to utrzymać. Od dziecka śpiewała Pani do suszarki?
– Tak. Od kiedy pamiętam. Potem nagrywałam się na magnetofonowe kasety. Myślę, że wielka tajemnica mojej miłości do muzyki tkwi w mojej mamie. Moi rodzice nie są muzykami. Tato był wojskowym, teraz jest na emeryturze. Mama też pracuje w wojsku. Jest technikiem radiokomunikacji. Zawsze jednak marzyła o tym, żeby śpiewać. To były inne czasy i nie spełniła swoich pragnień. Za to mi śpiewała różne piosenki. Zaraziła mnie tym. Teraz śpiewa mojej rocznej bratanicy, która jest najukochańszym i najpiękniejszym oczkiem w głowie. Zosia jest tym śpiewem zachwycona, więc myślę, że coś niezwykłego musi być w głosie mojej mamy. Zresztą wychowałam się w cudownym domu. Takim z obiadem na stole i wspólnymi wakacjami. Byłam bardzo chorowita. Jestem alergikiem i astmatykiem. Mama ze względu na mnie zrezygnowała z pracy i zajmowała się mną i bratem. Gdy wracałam ze szkoły, zawsze czekała z gorącą zupą. Do dziś uwielbiam jeździć do domu, do Koszalina. Ciągle czuję się tam jak mała córeczka mamusi i tatusia, a nie jak 27-letnia
kobieta, która powinna już pomyśleć o własnej rodzinie.
No właśnie. Trudno znaleźć gdziekolwiek wzmiankę o Pani prywatnym życiu, za to internetowa encyklopedia przedstawia Panią dwoma nazwiskami: Cerekwicka Nieszawska. Miała Pani męża?
– Nie miałam, a Nieszawska to zdecydowanie nie moje nazwisko! (śmiech). To po prostu jakaś pomyłka. Mój narzeczony mieszka w Holandii, ale uznaliśmy, że nie będziemy opowiadać o naszym związku ani zgadzać się na wspólne sesje zdjęciowe. Po prostu on ma normalną pracę, żyje sobie spokojnie i niech tak zostanie.
Na swój sukces muzyczny czekała Pani prawie 10 lat. Uparcie dążyła do tego, co było marzeniem, a stało się rzeczywistością. Jesienią ukaże się kolejna płyta. Jest Pani szczęśliwa?
– Bardzo. I jeszcze raz bardzo. Mam taki charakter, że gdy ktoś mnie krytykuje, to tylko motywuje mnie do działania, dodaje sił. To pozwoliło mi przetrwać trudne lata, kiedy żadna wytwórnia nie wierzyła w moją muzykę. Ale wygrałam. Dążę do doskonałości, do której nie dotrę nigdy, ale dojdę jak najdalej się da, nie poddam się. Dziś wiem, że spełniły się moje największe marzenia. I nie śmiałabym prosić o nic więcej. Naprawdę.
* Edyta Golisz*