Kard. Gulbinowicz: pomogła mi cierpliwość i miłość
Patientia et caritas pomagała mi wysłuchiwać cierpliwie argumentów przeciwników, a miłość nakazywała rozumieć trochę ich trudne położenie [oficerów SB - przyp. red.]. Pamiętam, że nigdy nie byli wobec mnie brutalni. Może miałem szczęście do ludzi, nawet tego pokroju - powiedział Henryk kardynał Gulbinowicz, arcybiskup senior wrocławski, w rozmowie z Filipem Michałem Rdesińskim.
Filip Michał Rdesiński: Urodził się Ksiądz na Wileńszczyźnie i tam spędził swoją młodość. Czy bliskość Matki Boskiej Ostrobramskiej miała wpływ na wybór przez Księdza kapłańskiej drogi życiowej?
Kard. Henryk Gulbinowicz: Tradycje kultu Matki Boskiej Ostrobramskiej u katolików na Wileńszczyźnie są bardzo bogate. Mówiąc najkrócej, dzielą się one na liturgię kościelną i liturgię rodzinną. Od najmłodszych lat dzieciństwa nawarstwiała się w mojej świadomości liturgia rodzinna. Nie ma miejsca, żeby o niej mówić szczegółowo i na każdym etapie ludzkiego życia. Temu warto poświęcić długi wywiad. Dowiedziałem się o tej liturgii, kiedy miałem zaledwie trzy lata. Szykowano się do urodzin mojej siostry. Zakazano mi być blisko mamy, bo już była położna i widziałem, że mama dziwnie się zachowuje. Zostałem w sąsiednim pokoju ze służącą, która powiedziała krótko: „Jak będzie pora, to cię zawołają. Teraz będziesz tu ze mną”. Słyszałem głos taty, jakieś bieganiny i wreszcie po pewnym czasie powiedziano mi: „Możesz iść na chwilę do mamy, masz siostrzyczkę”.
Kiedy podrosłem, dowiedziałem się, że tata musiał być blisko pokoju, gdzie następował poród, bo kiedy dziecko przyszło na świat, musiał jako ojciec je powitać. Jeszcze przed umyciem malucha zobowiązany był nakreślić na czole maleństwa kciukiem znak krzyża i wypowiedzieć słowa: „W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Witamy cię córeczko w naszej rodzinie. Niech Matka Boska Ostrobramska ciebie ma w opiece”. Uczono mnie modlić się do Matki Boskiej Ostrobramskiej, a w wieku pięciu lat byłem uroczyście Pani Ostrobramskiej ofiarowany przed Jej cudownym obrazem. Ale o tym innym razem. Tak nawarstwiało się zaufanie do Matki Miłosierdzia. Rosło jakoś we mnie przeświadczenie, że skoro jestem jej oddany – ofiarowany, to nic złego nie może mnie spotkać.
Nie miałem powołania „od dziecka”. Byłem ministrantem, należałem do Krucjaty Eucharystycznej, ale imponowało mi w gimnazjum harcerstwo. Należałem do koła dramatycznego u oo. Jezuitów, bo tam zaczynałem gimnazjum. Imponowali mi wojskowi, ponieważ wuj był pułkownikiem Wojska Polskiego, a drugi kapitanem lotnictwa. Więc za wiele pobożności na co dzień w moich zainteresowaniach nie było. Myślę, że dopiero w czasie okupacji niemieckiej 1941–1944, kiedy ksiądz proboszcz prosił, by u nas przechowywał się alumn Wyższego Seminarium Duchownego z Wilna, zainteresowanie poszło w tym kierunku. Jaki wpływ miała Matka Boska Ostrobramska na fakt, że w październiku 1944 roku, kiedy ponownie weszli bolszewicy na ziemie wileńskie, poszedłem do seminarium duchownego, nigdy dokładnie mi nie powiedziała. Pobożność maryjna w moim życiu duchowym zawsze grała dużą rolę. No, bo jak można żyć bez matki? Bez tej Matki, którą dał nam sam Chrystus: „Oto Matka twoja...”.
Do tej pory wielu Litwinów postrzega Polaków mieszkających na Wileńszczyźnie jak byłych okupantów. Polską mniejszość dotykają co chwila nowe szykany ze strony litewskich władz. Co zdaniem Księdza można zrobić, żeby zmienić ten stan rzeczy?
- Nie zgadzam się z tym twierdzeniem. Tak bywało w dwudziestoleciu międzywojennym. 60 lat od zakończenia II wojny światowej zmieniło się tam sporo. Pokolenie wychowane w tęsknocie za Aukštas (Górna Litwa – Wileńszczyzna) odeszło do Boga. Nowe patrzy nieco inaczej. Zaczynają przypominać, że to przecież św. Jadwiga, królowa, wraz ze swoim małżonkiem Władysławem Jagiełłą ochrzciła ten naród. Pamiętam piękne zdanie, które w liście pasterskim napisał o Wileńszczyźnie kard. August Hlond, prymas Polski, kiedy w roku 1945 powrócił do kraju: „najdalej na północny wschód wysunięty węgieł kultury łacińskiej...”. Tę kulturę przyjęli książęta Litwy i lud. Dzięki temu, czasem w rozmowie to podkreślam, dziś Litwini mogą należeć do Unii Europejskiej.
Zmiany też są widoczne w uchwałach obecnego rządu Litwy, o czym pisze nasza prasa. Czytałem w ubiegłym tygodniu, że premier Kirkilas poprze wniosek ministra oświaty, są więc szanse na polską wyższą uczelnię w Wilnie. Sporo zaś istnieje na Wileńszczyźnie szkół podstawowych z nauczaniem języka polskiego. Jeszcze przed 20 laty grupa osób z Dolnego Śląska pomogła polskiemu zespołowi pieśni i tańca na Litwie ufundować potrzebne im stroje. Wysyłaliśmy z Wrocławia wiele książek do szkół polskich i wiem, że one nie poszły na przemiał. A w kościołach Wilna i Wileńszczyzny msze św. i nabożeństwa okresowe są odprawiane w języku polskim. Dzieci z Wileńszczyzny są na wakacjach w różnych regionach Polski. Robimy więc nie od dziś dość sporo dla Polonii mieszkającej na ziemi wileńskiej. Czy można więcej? Można i trzeba. Jak to zrobić, niech młodsi ode mnie pomyślą. Był Ksiądz ofiarą prowadzonej przez sowieckich okupantów repatriacji Polaków z terenów Wileńszczyzny. Czy wówczas po raz pierwszy zetknął się Ksiądz z
komunistycznymi represjami?
- Jestem starym człowiekiem. Dobrze pamiętam lata międzywojenne, zwłaszcza po roku 1935. Z komunizmem i jego represjami zetknąłem się jako uczeń kończący szkołę podstawową. Ze Związku Radzieckiego udało się przez zieloną granicę przedostać do Polski, ściśle do Wilna, dalekiemu krewnemu naszych krewnych. Po zaaklimatyzowaniu ożenił się i bywał u dalszej rodziny. Opowiadał, co tam przeżył, co widział, czego doznał. Naturalnie musiał być bardzo ostrożny, ale o biedzie, nędzy, prześladowaniach za wiarę wiele opowiadał. Toteż kiedy 17 września 1939 roku weszli na ziemie polskie żołnierze Armii Czerwonej i NKWD, wielu wiedziało, czego należy się spodziewać.
Osobiście wielkiej krzywdy, poza aresztowaniem 20 lutego 1945 r. wraz z wszystkimi alumnami i zarządem Arcybiskupiego Wyższego Seminarium Duchownego w Wilnie, nie doznałem. Po aresztowaniu nakazano alumnom Litwinom iść do Kowna, bo tam istniało Wyższe Seminarium Duchowne, a alumni Polacy mogli repatriować się do Polski. Repatriacja, tzn. starania o wyjazd, trwały dość długo, bo od marca do końca sierpnia 1945 r. Moi rodzice dowiedzieli się, że byli przeznaczeni na deportację 24 czerwca 1941 r. do Kazachstanu. Udało się naszej rodzinie uniknąć tego nieszczęścia, bo 21 czerwca 1941 r. weszły do Wilna wojska hitlerowskie.
Czas po włączeniu Litwy do ZSRR jako republiki był ciężki i psychicznie wyczerpujący, bo dochodziły wieści, że rodziny naszych krewnych albo znajomych były deportowane na Syberię czy nad Morze Białe. Mnie jako młodego chłopca dziwiły listy, przychodzące do rodziców od krewnych zesłanych na nieludzką ziemię, że prosili o leki, witaminy, ale dlaczego chcieli też, by im posłać cebulę i czosnek. Dziś wiem i nie dziwię się. Dzięki mądrej polityce rządu polskiego w Londynie, a zwłaszcza gen. Władysława Sikorskiego, niektórym z moich krewnych udało się powrócić do Europy Zachodniej.
Niedawno otrzymał Ksiądz z IPN status osoby pokrzywdzonej. Co było powodem, że Ksiądz wystąpił o przyznanie mu takiego statusu?
- Jestem wychowany w rodzinie, gdzie mój ojciec, kiedy miałem 17 lat, poprosił mnie do swojego pokoju na „męską rozmowę”. Powiedział, że ma obowiązek postawić mi życiowe wymagania, bo jego ojciec też mu takie postawił, kiedy skończył 17 lat. Cytuję słowa taty, bo utkwiły mi one w pamięci na zawsze: „Tak żyj, aby ciebie nikt nie przeklinał, tak postępuj, by z racji twojego zachowania nikt nie płakał. I nie splam naszego nazwiska”. Obiecałem tacie tego dochować. Matki już nie mam 40 lat, ojciec zmarł przed 20 laty. Chciałem mieć dowód, że wypełniłem wskazania mojego ojca i moich przodków.
Czy zaglądał Ksiądz do swoich akt? Jeśli tak, to jakie treści w nich zawarte zrobiły na Księdzu największe wrażenie?
- Nie zaglądałem i chyba nie warto, bo mogę natrafić na ludzi, o których mam dobre mniemanie. Coraz krótsza jest moja droga do Domu Ojca, więc niech w mojej pamięci pozostaną wszyscy w dobrej opinii.
Prezes IPN Janusz Kurtyka zaliczył Księdza do „księży niezłomnych”, tych, którzy pomimo wielu szykan i nieprzyjemności nie zdecydowali się na współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa. Jak wielkich poświęceń wymagała taka postawa w tamtym czasie?
- Pan prezes IPN zaliczył mnie do tego zacnego grona – to prawda. Jestem mu szczerze wdzięczny. Muszę pana redaktora rozczarować, bo nie pamiętam szczególnych poświęceń. Po prostu szedłem za głosem mojego sumienia i moich obowiązków, które jako kapłan, a od 1970 roku jako biskup Kościoła rzymskokatolickiego zobowiązany byłem pełnić. Trzeba było czasem być upartym, tzn. umieć powiedzieć odważnie „non possumus”. Tyle było pięknych wzorów. Naśladowałem tych twardych.
Jako alumn Wileńskiego Seminarium Duchownego w Białymstoku byłem świadom nacisków PZPR na arcybiskupa Romualda Jałbrzykowskiego, metropolity wileńskiego, którego władze przynaglały, by wyjechał do Szczecina. Bo tu w Białymstoku nie ma godnych warunków dla metropolity, a tam otrzyma wygodny pałacyk. Powtarzano te argumenty, bo gdyby dał się przenieść do Szczecina, to tę część archidiecezji wileńskiej by zlikwidowano. On stanowczo powiedział, że nigdy dobrowolnie nie wyjedzie z Białegostoku. Na Białostocczyźnie się urodził, tu się kształcił, tu mu Stolica Apostolska zleciła pracę jako biskupowi diecezji łomżyńskiej, a następnie papież Pius XI mianował go metropolitą wileńskim i tu pozostanie do śmierci. Stanowczość się opłaciła, bo „resztówki” diecezji pińskiej, lwowskiej, które znalazły się w granicach PRL, zostały uratowane. A papież Paweł VI i Jan Paweł II uporządkowali je należycie. A jako kapłan i biskup miałem piękny wzór z postawy Prymasa Tysiąclecia kard. Stefana Wyszyńskiego. Nie było mu łatwo, a
dokonał tak wielu mądrych posunięć. Czy można było iść inną drogą? Ksiądz nie poszedł na współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa. Niemniej jednak byli duchowni, którzy w tamtych latach takiej współpracy się podjęli. Jaką rolę, zdaniem Księdza, mogą oni odgrywać we współczesnym Kościele?
- Nie mnie sądzić tych, którzy nie wytrzymali próby.
Jak Ksiądz ocenia postawę ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego? Czy ujawnianie niechlubnej przeszłości księży agentów działa według Księdza oczyszczająco na Kościół?
- To nie jest kapłan archidiecezji wrocławskiej. Nigdy go nie spotkałem. Nie znam motywów jego działania.
Funkcjonariusze SB nazywali Księdza „szeryfem kurii”. Za przyznanie się do przechowywania pieniędzy należących do „Solidarności” i odmowę ich wydania władzom komunistycznym grożono Księdzu procesem karnym. Podobnie było z corocznym wywieszaniem flagi państwowej 11 listopada i 3 maja oraz organizowanymi przez Księdza obchodami rocznicy masakry w grudniu 1970 roku. Czy nie obawiał się Ksiądz, że może trafić do więzienia i pozostawić wrocławską kurię bez opieki? Czy tak prowokująca, a zarazem konfrontacyjna postawa nie niosła ze sobą poważniejszych zagrożeń?
- Ponownie, odpowiadając na to pytanie, wracam do myśli już przedstawionej. Słuchałem głosu mojego sumienia. Skoro NSZZ „Solidarność” podjęła swoje pieniądze, były one niezaprzeczalną własnością związku, a że bali się własność trzymać u siebie, to kiedy prosili o pomoc, nie miałem sumienia odmówić. Czy się narażałem – na pewno, ale czy można wtedy było inaczej postąpić? Odmowa wydania solidarnościowych pieniędzy władzom komunistycznym poszła łatwo. Przecież oni nie mieli do nich żadnego prawa. A sądu się nie bałem, bo wiedziałem, że chyba nie posuną się do tej ostateczności. W więzieniu nigdy nie byłem, a niedługo rozpocznę 85. rok życia. Bóg oszczędził mi tego doświadczenia. Trzeba kochać swoją Ojczyznę i jej uroczystości obchodzić godnie. Od młodości, i jeszcze wcześniej, nasiąkłem atmosferą 11 listopada. Mój stryj Ignacy Gulbinowicz, rodzony brat mojego ojca, zginął pod Warszawą w roku 1920 i zawsze w rodzinie było na 11 listopada wspominanie tamtego zwycięstwa. A jakby zamknęli, to byli dzielni biskupi
pomocni, którzy dopilnowaliby archidiecezji należycie. O to byłem spokojny.
Kapłańska dewiza Księdza brzmi „Patientia et caritas”, czyli cierpliwość i miłość. Jak te wartości wpisują się w walkę, jaką Ksiądz prowadził ze Służbą Bezpieczeństwa?
- Patientia et caritas pomagała mi wysłuchiwać cierpliwie argumentów przeciwników, a miłość nakazywała rozumieć trochę ich trudne położenie. Pamiętam, że nigdy nie byli wobec mnie brutalni. Może miałem szczęście do ludzi, nawet tego pokroju. Czasem nawet przyznawali mi rację. Np. kiedy zgłosiłem absolutny protest wobec komendanta obozu internowania w Kamiennej Górze koło Wałbrzycha. Nasi ludzie byli osadzeni w dawnej filii hitlerowskiego obozu Gross-Rosen z okresu II wojny światowej. W rozmowie z komendantem, po odprawieniu Mszy św. dla internowanych, powiedziałem, że „to miejsce nie nadaje się na obóz internowanych, bo uderza w polską rację stanu. Jutro zgłoszę do władz we Wrocławiu konieczność likwidacji właśnie z tego powodu. Tu na wewnętrznym podwórzu jest tajne cmentarzysko tych, których zabijali hitlerowcy”. Próbował negować. „Idźmy kopać, a pół metra pod ziemią natrafimy na ludzkie kości. Władze z Wrocławia pana komendanta będą pytać, bo mnie nie uwierzą. Czy pan komendant potwierdzi?”. Widziałem jego
wewnętrzną walkę. Po namyśle powiedział: „jak zapytają, potwierdzę”. Powiedziałem dobre słowo, że „matka i ojciec będą z niego dumni”. Zrodziło się między nami ciepło, zrozumienie, szacunek, a może i braterstwo.
Jak wyglądały rozmowy Księdza z funkcjonariuszami SB?
- Byli taktowni na swój sposób. Rozmawiałem z nimi jak z ludźmi, bez uprzedzeń i pogardy.
Czy podczas spotkań Księdza z funkcjonariuszami SB miały miejsce jakieś zabawne sytuacje?
- Zabawnych sytuacji było sporo. Kiedy spalili mi samochód w Złotoryi, po skończonych obrzędach bierzmowania, poszedłem obejrzeć zniszczone auto. Co robi kapłan, gdy staje wobec zmarłego człowieka? – odmawia przepisane modlitwy. Tu był tylko samochód, więc przeżegnałem „trupa”, a pilnujący go tajniak odwrócił się tyłem, bo nie wypadało mu się żegnać. Inna sprawa. Wizyta w obozie internowanych w Nysie. Po spełnieniu mojej posługi: spowiedzi, Mszy św., przed wyjściem pożegnanie z komendantem. To on poinformował mnie, że obóz w Kamiennej Górze zlikwidowano. Byłem szczęśliwy. I nie wiem czemu postawiłem mu pytanie: „a może wam czegoś potrzeba?”. Onże komendant złożył ręce jak do modlitwy i powiedział: „Kartofli, bo już trzy miesiące jemy tylko kaszę i grozi rewolta”. Obiecałem zadziałać, bo znałem ludzi z Solidarności Rolników Indywidualnych. Ale nie mieliśmy benzyny. „Da komendant transport?”. „Dam”. „To proszę o numer telefonu”. Dostaliśmy dzięki ofiarności rolników 4 tony ziemniaków i kiszoną kapustę na
deser.
Jest Ksiądz znany z olbrzymiego poczucia humoru. Znalazło to swój wyraz w przyznaniu Księdzu przez dziecięcą kapitułę tytułu Kawalera Orderu Uśmiechu. Skąd się w Księdzu bierze tak wielka pogoda ducha?
- Święty Paweł Apostoł, kiedy mu było ciężko, powtarzał: „Wszystko mogę w tym, który mnie umacnia...”. A umacniał Chrystus, który z prześladowcy uczynił go apostołem pogan. Wierzę mocno, że radość czerpię z tego samego Źródła.