Joseph Nye: Jak Donald Trump osłabiłby Amerykę
Po raz pierwszy od 70 lat kandydat na prezydenta USA podważa uznany konsensus. Sojusze nie tylko wzmacniają siłę Ameryki, lecz także zabezpieczają geopolityczną równowagę. Na przykład poprzez spowalnianie groźnego rozpowszechniania broni nuklearnej. Pomimo że prezydenci USA i sekretarze obrony czasami narzekali na niskie budżety obronne swoich sojuszników, to zawsze rozumieli, że sojusze najlepiej postrzegać w roli zobowiązań stabilizujących - jak przyjaźnie, a nie jak transakcje na rynku nieruchomości - pisze Joseph Nye. Artykuł w języku polskim ukazuje się wyłącznie w Opiniach WP, w ramach współpracy z Project Syndicate.
24.05.2016 | aktual.: 25.07.2016 16:14
Donald Trump, najpewniej kandydat Partii Republikańskiej na prezydenta Stanów Zjednoczonych, wyraził głęboki sceptycyzm względem wartości amerykańskich sojuszy. Jego światopogląd jest bardziej dziewiętnastowieczny.
Wtedy Stany Zjednoczone kierowały się radą Jerzego Waszyngtona, żeby unikać "wiążących sojuszy" i podążały za doktryną prezydenta Monroe'a, która koncentrowała amerykańskie zainteresowania na półkuli zachodniej. Pozbawione profesjonalnej armii, w roku 1870 posiadające marynarkę mniejszą od chilijskiej, USA grały niewielką rolę w światowej równowadze sił.
Sytuacja uległa znacznej zmianie wraz z przystąpieniem do I wojny światowej, kiedy prezydent Woodrow Wilson zerwał z tradycją i wysłał amerykańskie wojska do walk w Europie. Ponadto, żeby uporządkować wspólne bezpieczeństwo na poziomie globalnym, zaproponował powołanie Ligi Narodów.
Jednak w 1919 Senat odrzucił uczestnictwo USA w Lidze, wojska wróciły do domu, a Ameryka "wróciła do normalności". Mimo że właśnie zostały głównym graczem na arenie światowej, Stany Zjednoczone przyjęły pozycję zajadle izolacjonistyczną. Amerykańska nieobecność w sojuszach lat 30. utorowała drogę katastrofalnej dekadzie naznaczonej depresją ekonomiczną, ludobójstwem i kolejną wojną światową.
W tym kontekście złowieszczo brzmi najbardziej szczegółowe przemówienie Trumpa na temat polityki zagranicznej, które sugeruje, że czerpie on inspirację właśnie z tego okresu izolacji, związanego z "America First" (organizacja antywojenna, wspierająca izolacjonizm USA - przyp. red.). Ten trend był zawsze obecny w polityce amerykańskiej, ale od końca II wojny światowej pozostawał poza głównym nurtem. Działo się tak z bardzo konkretnej przyczyny: ów nurt hamował pokój i dobrobyt tak w Stanach, jak i za granicą, zamiast je wspierać.
Porzucenie izolacjonizmu i początek "amerykańskiego stulecia" w polityce światowej, już po II wojnie zostały przypieczętowane przez decyzje prezydenta Harry'ego Trumana, które doprowadziły do utworzenia trwałych sojuszy i obecności militarnej za granicą. USA potężnie zainwestowały w plan Marshalla w roku 1948, utworzyły NATO w 1949 i przewodziły koalicji Organizacji Narodów Zjednoczonych w walkach w Korei w 1950. W roku 1960 prezydent Dwight Eisenhower podpisał traktat o wzajemnej współpracy i bezpieczeństwie z Japonią. Wojska amerykańskie do dziś stacjonują w Europie, Japonii i Korei.
Pomimo głębokiej różnicy poglądów między oboma partiami, zwłaszcza odnośnie tragicznych interwencji wojskowych w takich krajach rozwijających się jak Wietnam czy Irak, fundamentalna zgoda dla systemu sojuszy trwa w najlepsze - nie tylko pośród twórców i analityków polityki zagranicznej. Sondaże wskazują, że znaczna większość obywateli amerykańskich popiera NATO oraz sojusz Stanów z Japonią. Tym niemniej, po raz pierwszy od 70 lat kandydat na prezydenta USA podważa uznany konsensus.
Sojusze nie tylko wzmacniają siłę Ameryki, lecz także zabezpieczają geopolityczną równowagę. Na przykład poprzez spowalnianie groźnego rozpowszechniania broni nuklearnej. Pomimo że prezydenci USA i sekretarze obrony czasami narzekali na niskie budżety obronne swoich sojuszników, to zawsze rozumieli, że sojusze najlepiej postrzegać w roli zobowiązań stabilizujących - jak przyjaźnie, a nie jak transakcje na rynku nieruchomości.
W odróżnieniu od szybko zmieniających się dziewiętnastowiecznych sojuszy zawieranych ze względu na krótkotrwałe korzyści, nowoczesne amerykańskie alianse podtrzymywały stosunkowo przewidywalny porządek międzynarodowy. W niektórych przypadkach, takich jak Japonia, kraj goszczący dokłada się nawet do kosztów stacjonowania wojsk amerykańskich na tyle, że USA opłaca się to bardziej niż obecność jednostek w kraju.
A jednak Trump wychwala cnoty nieprzewidywalności - taktykę potencjalnie użyteczną podczas targowania się z wrogami, ale katastrofalną kiedy trzeba wspierać przyjaciół. Amerykanie często narzekają na gapowiczów nie uznając przy tym, że to właśnie USA prowadzi autobus.
To możliwe, że nowy pretendent - dajmy na to Europa, Rosja, Indie, Brazylia czy Chiny - prześcignie Stany Zjednoczone i przejmie kierownicę. Ale to niespecjalnie prawdopodobne. Jak twierdzi wybitny brytyjski strateg Lawrence Freedman, w porównaniu do "wielkich potęg dominujących w przeszłości", USA wyróżnia ta cecha, że "amerykańska siła, zamiast na koloniach, bazuje na sojuszach". Sojusze to aktywa, kolonie to zobowiązania.
Narracje o schyłku Ameryki okażą się najpewniej nieprecyzyjne i mylące. Co ważniejsze jednak, zawierają groźne następstwa dla polityki zagranicznej, jeżeli zachęcą kraje takie jak Rosja do odważniejszych działań, albo Chiny do większej asertywności względem sąsiadów, czy wreszcie same Stany do wyolbrzymionej reakcji ze strachu przed utratą kontroli. Ameryka ma wiele problemów, ale nie chyli się ku upadkowi, najprawdopodobniej też w najbliższej przyszłości pozostanie silniejsza niż jakiekolwiek inne państwo.
Prawdziwym problemem USA nie jest to, że zostanie prześcignięta przez Chiny czy innego pretendenta, ale raczej to, że wielu innych graczy - państwowych i nie - gromadzi zasoby władzy i stanowić będzie nowe przeszkody dla zarządzania globalnego. Prawdziwym wyzwaniem będzie entropia - niemożliwość załatwienia spraw.
Osłabienie amerykańskich sojuszy - przypuszczalny rezultat polityki Trumpa - nie jest właściwą drogą, żeby "uczynić Amerykę znowu wielką" ("make America great again", hasło kampanii wyborczej Trumpa - przyp. red.). Ameryka będzie musiała zmierzyć się z rosnącą liczbą nowych ponadnarodowych problemów, które wymagać będą użycia siły zarówno wspólnie z innymi, jak i ponad innymi. A w świecie o rosnącej złożoności, najsilniejsze są te państwa, które są ze sobą najbardziej połączone. Jak stwierdziła Anne-Marie Slaughter, "dyplomacja to kapitał społeczny; polega na gęstości i zasięgu sieci kontaktów dyplomatycznych danego narodu".
Stany Zjednoczone, według australijskiego Lowy Institute, są numerem jeden w rankingu krajów pod względem liczby ambasad, konsulatów i misji. USA respektuje około 60 traktatów sojuszniczych; Chiny ledwie kilka. Magazyn The Economist szacuje, że spośród 150 krajów na świecie, prawie 100 sympatyzuje ze Stanami, a tylko 21 jest im przeciwnych.
Wbrew głosom wieszczącym nieuchronnie "chińskie stulecie", nie wkroczyliśmy jeszcze w świat post-amerykański. Stany pozostają kluczowe dla funkcjonowania globalnej równowagi sił oraz dla zapewnienia powszechnych dóbr publicznych.
Jednak amerykański prymat militarny i ekonomiczny, jak również miękka siła, nie będą wyglądały tak, jak kiedyś. Udział USA w światowej gospodarce będzie spadał, a ich zdolność do wywierania wpływu czy organizowania działań będzie coraz bardziej ograniczona. W tej sytuacji, bardziej niż kiedykolwiek, zdolność Ameryki do podtrzymywania wiarygodności sojuszy oraz tworzenia nowych sieci stanowić będzie o jej globalnym sukcesie.
Joseph S. Nye - były zastępca sekretarza w Departamencie Obrony USA i przewodniczący Narodowej Rady Wywiadowczej USA, jest profesorem na Uniwersytecie Harvarda. Autor książki "Is the American Century Over?".
Tłumaczenie: Mikołaj Golubiewski
Copyright: Project Syndicate, 2016