Jest wyrok ws. wypadku śmigłowca z Millerem na pokładzie
Sąd pierwszej instancji prawidłowo ocenił dowody, wyrok uniewinniający ppłk. Marka Miłosza oskarżonego o sprowadzenie ryzyka katastrofy śmigłowca, jest prawomocny - orzekł Sąd Najwyższy. SN uznał, że pilot mógł nie wiedzieć o zagrażającym oblodzeniu.
11.01.2011 | aktual.: 11.01.2011 15:30
Izba Wojskowa SN rozpoznawała apelację prokuratury, która chciała zwrotu sprawy sądowi pierwszej instancji. Argumenty zawarte w apelacji SN uznał za polemikę z ustaleniami faktycznymi sądu. W marcu Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie stwierdził, że był to wypadek, za który nikt nie ponosi winy.
Prokuratura zarzucała sądowi pierwszej instancji brak bezstronności i staranności w ocenie dowodów, wskazując m.in. na częściowo rozbieżne oceny wojskowej komisji i cywilnych biegłych, którzy badali wypadek. Zdaniem oskarżenia sąd zbyt pochopnie dał oskarżonemu wiarę, że miał prawo nie wiedzieć, że warunki w czasie lotu mogły spowodować oblodzenie, które było bezpośrednią przyczyną wypadku.
Miłosz był oskarżony o umyślne sprowadzenie ryzyka katastrofy - przez to, że wbrew instrukcji nie włączył instalacji przeciwoblodzeniowej w trybie ręcznym przy temperaturze nie wyższej niż 5 stopni - oraz nieumyślne spowodowanie wypadku. Zdaniem oskarżenia Miłosz był świadom zagrożenia, jednak je zignorował i nie włączył instalacji przeciwoblodzeniowej.
- Sąd Najwyższy nie zgadza się z twierdzeniami prokuratury, że warunki lotu tego dnia nie odbiegały od typowych warunków zimowych - powiedział w uzasadnieniu sędzia sprawozdawca Jerzy Steckiewicz. SN przypomniał, że jeden ze świadków uznał panującą tego dnia inwersję za "niesamowitą anomalię".
SN podkreślił, że załoga kontrolowała temperaturę na termometrze pokładowym, który cały czas wskazywał powyżej 5 stopni - poniżej których należało przełączyć instalację przeciwoblodzeniową w tryb ręczny. Proces pierwszej instancji wykazał, że wskazania termometru były bardzo niedokładne, o czym załogi Mi-8 wtedy nie wiedziały.
- Oskarżony Miłosz konsekwentnie nie przyznawał się do winy, chociaż nie zaprzeczał, że nie włączył instalacji przeciwoblodzeniowej w tryb ręczny, ponieważ nie miał danych, które by go do tego zobowiązywały - był przekonany, że temperatura na trasie lotu wynosi 6 stopni - przypomniał SN.
Sąd podkreślił, że w komunikacie wojskowych służb meteorologicznych nie było ostrzeżenia o oblodzeniu. W przeciwieństwie do prokuratury - której stanowisko uznał za "dowolne" - SN dał wiarę wyjaśnieniom Miłosza, że nie mógł odsłuchać automatycznego komunikatu ATIS, zawierającego m.in. dane o pogodzie, ponieważ lądowanie wymagało szczególnej koncentracji, a Miłosz w słuchawkach słyszał także korespondencję wieży z innymi statkami powietrznymi znajdującymi się w rejonie Okęcia oraz głosy osób na pokładzie.
SN odniósł się również do tezy prokuratury, że oceny wojskowej komisji badającej i cywilnych ekspertów wskazanych przez Politechnikę Warszawską, na których oparł się sąd 1. instancji, są częściowo rozbieżne. SN uznał, że "dowody zebrane w sprawie są kompletne".
Dodał, że proces wykazał szereg niedoskonałości zasad wykonywania lotów. Podkreślił, że nawet włączenie instalacji przeciwoblodzeniowej w trybie ręcznym przy temperaturach od 5 stopni w dół nie dawało gwarancji skuteczności, dlatego po wypadku, w marcu 2004, zmieniono instrukcję lotów Mi-8, nakazując włączanie jej przy temperaturach nie przekraczających 10 stopni Celsjusza. Inne postulaty dotyczyły jednoznacznych, jasnych komunikatów meteorologicznych i doprecyzowania podziału obowiązków między członkami załogi. SN zwrócił też uwagę, że feralnego dnia załoga była przemęczona.
Miłosz przyjął wyrok z ulgą i satysfakcją. Powiedział, że po wypadku nie spodziewał się, iż sprawa będzie ciągnęła się tak długo. Dodał, że latanie jest jego pasją i że chce pracować jako pilot, jak długo pozwoli mu zdrowie. Zdaniem obrońcy Miłosza, mec. Andrzeja Werniewicza, "sąd zdemolował apelację prokuratorską, wykazał jej totalną bezzasadność".
Wyroku SN wysłuchał także Leszek Miller, który po wypadku wielokrotnie deklarował, że poleciałby z Miłoszem znowu. - Jestem wdzięczny za to, że pan pułkownik uratował nam życie, mnie, moim koleżankom i kolegom, wykonał mistrzowski manewr w bardzo trudnych warunkach. Dzisiaj przyszedłem po to, żeby jeszcze raz mu podziękować - powiedział Miller dziennikarzom. Według niego "przynajmniej w kilku miejscach można było odnieść wrażenie, że sąd wytyka prokuraturze brak należytych kompetencji".
- Sprawiedliwości stało się zadość. Jestem bardzo zadowolony z werdyktu Sądu Najwyższego - skomentował wyrok minister obrony Bogdan Klich.
Wyrok jest prawomocny. Przedstawiciel prokuratury powiedział, że wyrok sądu 1. instancji nadal ocenia jako nieprawidłowy i za słuszną uważa decyzję Wojskowej Prokuratury Okręgowej, która złożyła apelację. Zapowiedział, że decyzję czy wnosić kasację podejmie po otrzymaniu pisemnego uzasadnienia orzeczenia.
Sąd Najwyższy podkreślił, że z zasady domniemania niewinności wynika, iż "udowodnienie winy oskarżonego musi być pełne i pozbawione wątpliwości", a obowiązek tego dowodu spoczywa na oskarżeniu. Przypomniał, że eksperci wojskowi i cywilni byli zgodni, że sygnalizator oblodzenia był niesprawny. - Są to okoliczności, które w świetle zasady in dubio pro reo powinny być traktowane jako przemawiające za oskarżonym - zaznaczył Steckiewicz.
Miłosz, który w 36. Specjalnym Pułku dowodzi eskadrą śmigłowców, nie krył, że obowiązki związane z postępowaniem i procesem były dla niego dodatkowym obciążeniem. Zapewnił, że nie ma żalu o to, że za katastrofę obwiniono tylko jego. - W wojsku i lotnictwie już tak jest, że za wszystko odpowiada dowódca załogi, tutaj nie mogę mieć pretensji - powiedział.
Dziękował pasażerom i załodze, którzy w trakcie procesu podkreślali, że nie mają do Miłosza pretensji, lecz są mu wdzięczni za wyratowanie z opresji. - Premier i inni, którzy brali udział w tym feralnym locie, byli ze mną od początku, do dziś dostaję sms-y - powiedział Miłosz. - Dobrze, że udało nam się dowieść, że jestem niewinny - zwrócił się do swojego obrońcy Andrzeja Werniewicza, któremu dziękował za bezinteresowną obronę.
Wyraził nadzieję, że nie dojdzie do kasacji, ale przyznał, że taka możliwość budzi w nim już mniejsze emocje niż zapowiedź apelacji, którą prok. Ireneusz Szeląg złożył tuż po wyroku pierwszej instancji. - Sądząc po dzisiejszym uzasadnieniu Sądu Najwyższego, który zdemolował apelację prokuratorską, wykazał jej totalną bezzasadność, nie wiem, czy ktokolwiek z prokuratury okręgowej zdecyduje się wnieść kasację - dodał Werniewicz.
Pytany o plany Miłosz odparł: "Pragnę latać. To jest moja pasja. Chciałbym latać tak długo, jak zdrowie pozwoli". Dziękował kolejnym dowódcom Sił Powietrznych, którzy umożliwili mu latanie po wypadku, w którym doznał urazów.
Śmigłowiec Mi-8 z 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego rozbił się 4 grudnia 2003 r., gdy wyłączyły się oba silniki. Dowódca załogi Marek Miłosz, wtedy w stopniu majora, zdołał awaryjnie wylądować, stosując manewr autorotacji. Wojskowa komisja, która badała wypadek, za najbardziej prawdopodobną przyczynę uznała oblodzenie, wskazując zarazem, że załoga nie miała danych, które by na nie wskazywały. Do podobnych wniosków doszli specjaliści cywilni, którzy mieli też wątpliwości, czy instalacja przeciwoblodzeniowa w ogóle była sprawna.
W wypadku nikt nie zginął. Oprócz Millera, który doznał urazu kręgosłupa, ucierpieli szefowa jego gabinetu politycznego Aleksandra Jakubowska, dwoje pracowników Centrum Informacyjnego Rządu, lekarz, pięciu oficerów BOR, trzech pilotów i stewardesa. Zarzuty przedstawiono Miłoszowi w 2004 r., proces rozpoczął się w marcu 2007.