Jest ratunek dla Grecji!
"Grecy nie pracują tylko protestują" - tego nie napisał niemiecki tabloid (z tych genialnie opisanych przez Heinricha Boella), ale jak najbardziej poważny portal polskiej opiniotwórczej telewizji informacyjnej.
29.06.2011 | aktual.: 29.06.2011 08:09
Grecki kryzys ma w naszych mediach zasłoniętą twarz - młodego anarchisty, starszego związkowca, zadymiarza z kamieniem w ręku i chustą, która bronić go ma przed policyjnymi kamerami i gazem łzawiącym. Noże i butelki, ranni policjanci, aresztowani demonstranci i płonące kontenery na śmieci - kolejny odcinek serialu spod Akropolu to rzekome starcie "rozsądku" i "obiektywnej konieczności" (po stronie UE, MFW i ostatnio greckiego rządu) z falą agresji, uporu i niezrozumienia (po stronie jakichś 80% obywateli tego kraju).
Dla ostrych cięć i unijnej pożyczki nie ma alternatywy - zdają się sądzić komentatorzy i eksperci od prawa do (centro)lewa, szczerzy i cyniczni, w dobrej czy złej wierze. No chyba, że komuś zależy na upadku Europy (prawica konserwatywna, wroga "socjalistycznej” UE), względnie marzy o upadku paru banków i wywózce na taczce bankierów, nie bacząc na koszty (utopijna, idealistyczna lewica, co roi sobie Nowy Wspaniały Świat na gruzach kapitalizmu). Wokół kwestii pomocy dla Grecji panuje u nas dość szeroki konsensus: albo się "skonsolidują", albo będzie katastrofa ("Grecja musi oszczędzać albo upaść", głosi "Gazeta Wyborcza"). I jak to zwykle u nas bywa, powszechna niemal zgoda w kwestiach ekonomicznych w niewielkim stopniu zgadza się z rzeczywistością.
Istnieją bowiem dość przekonujące argumenty, że przy obecnych rozwiązaniach katastrofa i tak nastąpi, tylko parę miesięcy i miliardów euro później. Transza pożyczki, uwarunkowanej cięciami, odsuwa jedynie groźbę bankructwa w czasie, ale nie ma wielkich szans posłużyć wyjściu Grecji ze spirali długów. Dla ich spłaty potrzebny byłby - w dłuższym okresie - szybki wzrost gospodarczy, rozsądna redukcja deficytu budżetowego, a przede wszystkim spadek oprocentowania greckich obligacji. Wszystko naraz! I wszystko na dłużej, a nie przez chwilę.
Drastyczne (bo 28 miliardów euro do 2015 roku z rozsądkiem nie ma nic wspólnego) cięcia grożą nie tylko długotrwałą stagnacją, ale i społecznymi rozruchami, które mogą zaprowadzić państwo na krawędź anarchii. A to z kolei - w połączeniu z niepewnym i doraźnym charakterem pomocy UE - sprzyja... podwyższeniu kosztów obsługi długu. Bo nic tak nie podraża obsługi długu publicznego, jak niepewność i wisząca wciąż nad krajem groźba niewypłacalności. Niepewny i drogi (6%!) bailout, uwarunkowany ogromnymi cięciami grozi zatem "błędnym kołem" - żadna nadwyżka budżetowa Grecji nie pomoże, jeśli oprocentowanie greckich papierów będzie rosnąć.
Ktoś ma jakiś pomysł? Poza powtarzaniem, że nie tylko Grecy są winni - bo spiralę zadłużenia stosunkowo mniejszymi środkami mogli przerwać Niemcy już w styczniu 2010, a EBC mógł jej nie przyspieszać dwa miesiące później, gdy zagroził, że przestanie uznawać greckie obligacje? I coś poza przypominaniem, że grecki dług to nie tylko efekt korupcji, partiokracji czy nieróbstwa, ale i efekt skumulowanych czynników: kryzysu finansowego, ataków spekulacyjnych na słabsze kraje, wreszcie - braku mechanizmów interwencji na poziomie całej strefy euro?
Owszem, kilka koncepcji się pojawiło. Dotyczą nie tylko ratowania Grecji, ale także przebudowy całej architektury Eurolandu. Nie wszystkie są spójne - ale wskazują, że "jest alternatywa”, która nie oznacza przywracania drachmy ani rozpadu strefy euro. Obietnica honorowania greckiego długu przez EBC i państwa członkowskie - zmniejszając inwestycyjne ryzyko - mogłaby radykalnie obniżyć jego oprocentowanie; w połączeniu z odnawialną pożyczką na spłatę długu, na koszt "typowych” w strefie euro 3% zamiast obecnych "karnych" 6%, dałoby to szansę na długoterminową stabilizację i spłatę zadłużenia w ciągu kilkunastu lat.
Także akceptacja Greków dla rozsądnych planów konsolidacji budżetu byłaby bardziej prawdopodobna, niż przy przystawionym do głowy pistolecie "niewypłacalności". W artykułach różnych ekonomistów pojawiają się inne propozycje: pożyczki finansowane z wspólnych dla strefy euro obligacji, ale także restrukturyzacje długu i obciążenie częścią kosztów podmiotów prywatnych, z bankami-wierzycielami na czele.
Najważniejszy spór dotyczy jednak tego, czy europejska unia walutowa w ogóle przetrwa bez unii fiskalnej. W praktyce oznaczałaby ona solidarną odpowiedzialność EBC i państw członkowskich za długi innych państw. Korzyści ekonomiczne są oczywiste - wzmocnienie wszystkich państw wobec rynków finansowych w razie kryzysu, szansa na tanie i bezpieczne pożyczki, wreszcie realne instrumenty koordynacji polityki gospodarczej Eurolandu. Wstępnym krokiem do unii fiskalnej mogą być właśnie euroobligacje - ale także proponowane w przypadku Grecji zbiorowe gwarancje.
Problem tkwi w polityce - kiedy już się opinia publiczna dowiedziała, że kryzys to zasługa greckiego nieróbstwa i rozrzutności, nikt (a już zwłaszcza Niemcy) nie ma ochoty na żadną "solidarność", bo przecież "nie będziemy dopłacać do ich urlopów, rent i zwolnień lekarskich". I choćby z tego powodu na rozdwojenie jaźni cierpi Angela Merkel, która z jednej strony forsuje wspólny unijny parasol ratunkowy, łamie po cichu żelazną zasadę "no bailout" i desperacko przeciera szlak ku europejskiej unii fiskalnej - z drugiej zaś opóźnia pomoc dla Grecji, warunkując ją horrendalnym "pakietem konsolidacyjnym".
Jak napisał jeden z niemieckich analityków, w unii walutowej dotychczas było tak, że szczytna zasada "jeden za wszystkich, wszyscy za jednego" kończyła się w momencie, gdy przychodziło do płacenia. Wygląda na to, że muszkieterowie muszą wreszcie sięgnąć po portfele - we własnym, dobrze pojętym interesie.
Michał Sutowski specjalnie dla Wirtualnej Polski