Jest Dobrze
Od kiedy komunizm upadł jest super - Andrzej Wajda.
08.08.2006 | aktual.: 08.08.2006 11:58
Na przekór polskiemu narzekactwu pewien wybitny i utytułowany pisarz poinformował mnie, że w Polsce jest lepiej niż kiedykolwiek. Pobieżna lub pogłębiona analiza sytuacji każe przyznać mu rację. Mądry facet. W porównaniu z początkiem zeszłego stulecia dobra podstawowe – łachy i papu – są bajecznie tanie. Kto wówczas miał dziesięć par spodni, co dziś jest standardem? Furę? Mięso, ówczesny rarytas, zawitało na większość polskich stołów, a wbrew temu, co się mówi, ludzie nie umierają z głodu. Ilość rozrywek wzrosła nieporównywalnie i w większości przypadków są to radości dostępne dla każdego. Służby porządkowe zamiast strzelać do manifestantów, przed nimi uciekają. Pewien niedosyt czuć mogą jedynie miłośnicy środków odurzających, gdyż wóda jest droga niczym płynne złoto, w aptekach nie sposób kupić morfiny bez recepty, zniknęły palarnie opium, więc młodzież odurza się marihuaną kropioną muchozolem lub wciąga proch z potłuczoną szklanką. Na pocieszenie wszystkim narkomanom: za komuny mielibyście do wyboru
kompot w żyłę lub butapren. Czyli jednak postęp.
Do diabła nawet z wolną prasą i wyborami – od sześćdziesięciu lat na terenie Polski panuje pokój. Gdybym urodził się sto cztery lata temu, przeżyłbym już wojnę światową, najazd Sowietów, przewrót majowy, a obecnie – w wieku dwudziestu dziewięciu lat – z niepojętą dla ludzi XXI wieku trwogą spoglądałbym w wymierzone na wschód hitlerowskie działa. Pokój, którego dzisiaj doświadczamy, stanowi ewenement w dziejach, który, zupełnie bezpodstawnie, przyjmujemy za coś oczywistego. Analogicznym fenomenem jest formalna niepodległość Polski.
Być może umiłowanie Polaków do rozpaczania nad własnym losem jest cechą wrodzoną, podobnie jak religijność czy też alkoholizm. Lub – co bardziej prawdopodobne – w Polsce zawsze działo się źle, a teraz jest odrobinę mniej beznadziejnie, co dla mnie i towarzyszy w nieszczęściu okazuje się raczej skromnym pocieszeniem. Analogicznie, gdy dzisiejszy skazaniec przeczyta, że trzysta lat temu siedziałby w celi metr na metr, bez mokrych widzeń, nie ulży to jego perspektywie dożywocia.
Żyjemy więc w czasach niezwykłych. Polska jest wolna i względnie zamożna, nie karci nas bicz Hansa Franka, nie kopią czerwone buty, mamy co do michy włożyć i dach nad durną głową. Perspektywa niskiej płacy, kryzysu moralnego i religijnego jest niczym wobec tego, co działo się w latach pięćdziesiątych. Doczekaliśmy się luksusu narzekania, choć po prawdzie jest na co, bo czasy są niezwykłe podwójnie – Polacy stracili nadzieję. Ta zaś – podobnie jak narzekactwo, religijność i alkoholizm – towarzyszyła nam od zawsze, w różnej postaci, ale o podobnej intensywności. Nadzieja kupca z lat pięćdziesiątych, że wyrwie czerwonym swój kramik, nadzieja piłkarza z ekipy Górskiego, nadzieja Mickiewicza, to wyrażona w odmienny sposób i z innej perspektywy, żarliwa modlitwa o lepsze jutro na polskiej ziemi. Teraz, szlag trafił, zupełnie bezgłośnie, bo strata nadziei dokonuje się w ciszy samotni, na spakowanych walizkach – w odróżnieniu od rejwachu przy utracie pracy czy też niepodległości. Budzimy się teraz z ręką w nocniku
historii.
Skąd wiadomo? Nie chodzi nawet o to, że każdy, kto może, zwiewa na Zachód za relatywnie tańszym chlebem, ale przecież sami rządzący, niezależnie od ubarwienia, zabiegają nieustannie o przemiany prawne w krajach Unii i Stanach Zjednoczonych, umożliwiające pracę za granicą, z energią nieporównywalną do tej, wydatkowanej na ratowanie gospodarki. Mamy więc sugestię, że nawet oni nie wierzą, że tu coś da się zrobić. Wszystko, o co się troszczą, to ściąganie podatkowych należności, spożytkowanych w zamyśle na jałmużnę dla starców niezdolnych do drogi na Zachód. Żeby nie szukać daleko – przykład z własnego poletka. Polskojęzyczna literatura, wykorzystująca konwencję fantastyki – od Mickiewicza, przez Lema do Zajdla – jeśli nadziei nie dawała, stanowiła przestrogę lub kpinę z rzeczywistości. Współcześnie polska fantastyka zredukowała swoje funkcje do prostej rozrywki lub zwróciła się w stronę abstrakcyjnych problemów. Jej niezwykle interesujący nurt mocarstwowy, reprezentowany przez Andrzeja Ziemiańskiego i Roberta
Szmidta (spostrzeżenie nie moje, lecz Dunina-Wąsowicza), wygasł, autorzy podjęli inne tematy, zabrakło kontynuatorów. Chyba że o czymś nie wiem.
W tych prawdziwie złotych czasach Polacy chodzą z nosami na kwintę, senni jak muchy jednodniowe lub decydują się na wyjazd. Na emigracji nadzieja powraca, ludzie znajdują drogę i cel. Tu inaczej, jest dobrze i będzie lepiej, ale zmiany przebiegają zbyt wolno, żeby stanowiły pocieszenie. Jest dobrze, więc nie ma nadziei na więcej, a naród nasz nie naładuje się optymizmem, jeśli płaca minimalna wzrośnie o stówę rocznie i spadnie akcyza na wódę. Jedynym sposobem na nadziei przywrócenie wydaje się jakieś potworne nieszczęście, którym los obdaruje wszystkich mieszkających nad Wisłą.
Co z tego wynika? Porozmawiałem o tym z przyjaciółmi, pytałem – czy nie przesadzam przypadkiem, bo skąd mogę wiedzieć, że czterdzieści milionów głów czuje się tak, jak mi się wydaje? Padło wówczas zdanie, którego sens przeraża mnie do dziś.
Być może dopiero teraz, po tysiącu lat, Polacy poznali prawdę o sobie.