Jan Truszczyński: mamy pełne prawo ubiegania się o pieniądze UE

Monika Olejnik rozmawia z Janem Truszczyńskim - głównym negocjatorem Polski z Unią Europejską

Obraz
© (PAP)

Czy przewiduje pan 13 grudnia trzaskanie drzwiami i odejście od stołu? Wie pani, wolałbym, żeby tak nie było, ale przewiduję bardzo trudne, męskie rozmowy. Te męskie rozmowy właśnie mogą na tym polegać, bo bywało w przeszłości, że ci, którzy wchodzili do Unii Europejskiej, odchodzili do stołu, a potem dostawali to, co chcieli. Niekoniecznie to, co chcieli. Męskie rozmowy polegają na twardych argumentach. Przede wszystkim trzaskanie drzwiami to jest gest melodramatyczny, którego można użyć - i pewnie czasem trzeba użyć - ale tylko w sytuacjach ekstremalnych, kiedy widać wyraźnie, że to, co daje partner, jest daleko, daleko poniżej naszych nawet nie tyle oczekiwań, co potrzeb. Wydaje mi się, że raczej nie dojdzie do takiej sytuacji w Kopenhadze. A jeżeli się okaże, że państwa Piętnastki umówią się, że propozycja duńska idzie za daleko, to co wtedy? Wtedy to będzie szczególnie trudne dla nas. Szczególnie trudne dlatego, że uważaliśmy i uważamy - i to nie jest żadne gadanie dla gadania ani taktyka negocjacyjna,
tylko jest to po prostu rzeczywistość - że duńska oferta idzie daleko w naszą stronę, zawsze się powtarzało, że jest to dobry krok, jednak to jeszcze nie wystarcza, to naprawdę jeszcze nie wystarcza. My mówimy, że nie wystarcza, tymczasem Niemcy i Francuzi mówią, że to jest za dużo. Otóż jest tak, że każdy patrzy na swoje pieniądze, na swój budżet. My uważaliśmy i uważamy, że oferta duńska - aczkolwiek jest ofertą niezłą - nie jest wystarczająca. Partnerzy uważają, że i tak dają już dużo. Mówią nam: słuchajcie przecież będziecie beneficjentami netto, będziecie dostawać od pierwszego roku dużo więcej netto niż w latach poprzedzających przystąpienie Polski do Unii. Mówią nam: na głowę Polaka przypadnie 165-167 euro, więcej niż w jakimkolwiek kraju przystępującym do Unii - z wyjątkiem Krajów Bałtyckich - czego wy jeszcze chcecie, my straszny wysiłek ponosimy? A my patrzymy na liczby i konstatujemy, że wysiłek jest, ale mógłby być większy, bo naprawdę może być większy. A co można jeszcze dołożyć do propozycji
duńskiej? Z naszych wyliczeń, których nikt do tej pory nie zakwestionował, wynika, że to jest poniżej tak zwanego pułapu berlińskiego - czyli łącznej kwoty pieniędzy, co do której trzy lata temu kraje członkowskie Unii zgodziły się, że przeznaczą ją na sześć nowo przystępujących krajów, a ta kwota wynosi 42 miliardy 530 milionów euro. I jeśli się przyrówna do całokształtu tak zwanej oferty duńskiej, to widać, że jeszcze jest luka, jeszcze mieści się troszeczkę pieniędzy między tym, co Duńczycy zaoferowali, a tym, co maksymalnie mogłaby Unia przeznaczyć na rozszerzenie. Znaczy 443 miliardy, a nie 43 miliardy... Nie. Ta luka wynosi nieco ponad 2 miliardy euro. I uważamy, że te pieniądze trzeba zagospodarować, że kraje kandydujące, kraje przystępujące, mają pełne prawo ubiegania się o te pieniądze. Może być taka sytuacja, że my się nie zgadzamy, odchodzimy od stołu, a pozostałe kraje zostają przy stole? Widzi pani, może być wszystko, minimum solidarności oczywiście było i jest, powiem nawet, że więcej niż
minimum solidarności. Jest wspólna postawa, zwłaszcza krajów wyszehradzkich, ale nie tylko, w najważniejszych sprawach - tylko my po prostu jeszcze nie wiemy, w jaki sposób będą zorganizowane negocjacje w Kopenhadze. Myślało się, że to będzie jeden wspólny obiad, jedna wspólna sesja zdjęciowa i coś się jeszcze tam powie, może będzie jakaś dyskusja merytoryczna, ale w sumie sprawa będzie polegać raczej na tym, żeby się cieszyć, pozować do zdjęć, wypić szampana i podpisać się pod wynikiem, który osiągnęli negocjatorzy wcześniej - no więc tak nie będzie. I teraz jest pytanie, jak Piętnastka ma negocjować z Dziesiątką, czy będą rozmowy indywidualne z każdym z kandydatów? Niektórzy są bardziej zadowoleni, jak pani wie, inni - tak jak Polska - mniej. Czy będą zatem to rozmowy tylko z tymi niezadowolonymi, tymi którzy chcą więcej? Najprawdopodobniej tak. W oddzielnych pokojach? Najprawdopodobniej tak. Czy będziemy o sobie wzajemnie wiedzieli kto co załatwił? Najprawdopodobniej nie. Tak więc presja psychiczna,
presja czasu będzie czynnikiem oczywiście komplikującym nasze rozmowy. Ale PiS proponuje, żebyśmy nie uważali tej daty za zamykającą nasze rozmowy i wzywa polityków, którzy negocjują, żeby w razie czego przesunęli tę datę? Czy to jest dobra propozycja? Myślę, że z wielu względów nie jest dobra. I czy technicznie jest możliwa? Nie, po prostu to jest troszkę bez sensu, dlatego że ten, kto tak mówi, nie zna historii integracji europejskiej. Zawsze wyniki osiągało się, kiedy były jakieś terminy przekraczalne. Jak nie było nieprzekraczalnego terminu, to sprawy się nieuchronnie ześlizgiwały się na później. I dobrze, że jest data, o której wszyscy wiedzą, że trzeba się do tego terminu jakoś dogadać. I to nie jakoś, ale w sposób, który zadowala wszystkich. Nie warto właściwie snuć takich spekulacji, ale słowo można powiedzieć - mianowicie wyobraźmy sobie, co by mogło być, gdyby Polska jednak powiedziała: przepraszamy bardzo, my nie chcemy w ten sposób, my się nie zgadzamy. Czy zostaną wszyscy jeden dzień dłużej,
żeby jeszcze z nami to negocjować? Wykluczyć tego nie można, ale to oznaczałoby przesunięcie o jeden dzień - ale co to jest 13, co to jest 14 grudzień? Czy jest możliwe negocjowanie w styczniu, w lutym, w marcu? Teoretycznie możliwe jest wszystko, ale przecież z tego opóźnienia nie zrobią się większe pieniądze dla Polski, nie powstaną inne warunki dla Polski niż dla innych krajów kandydujących. A ryzyko, iż Unia zdecyduje się na kolejne etapy z tymi, którzy zdecydowali się podpisać traktat akcesyjny, podpisać się pod wynikiem negocjacji, jest nieporównanie większe niż szansa, że Unia zdecyduje się na opóźnienie całości operacji po to, żeby poczekać na Polskę. Ale sytuacja rzeczywiście może być dramatyczna, jeżeli ta propozycja duńska nie zostanie zaakceptowana. Co wtedy? Wtedy panowie będą musieli odejść od stołu. Widzi pani, nie jesteśmy jedynymi, którzy uważają, że propozycja duńska nadaje się do dalszej pracy. Jest dobrą podstawą, ale trzeba jeszcze nad nią popracować. Poza nami kilka innych krajów też
uważa, że... Czyli wierzy pan w solidarność, że wtedy wszyscy odejdą od stołu i Unia zostanie postawiona w trudnej sytuacji? Widzę, że wracamy uparcie do odchodzenia od stołu jako techniki negocjacyjnej, a ja myślę, że negocjacje powinny polegać przede wszystkim na przekonaniu się wzajemnym i uzgodnieniu, co jest rzeczywiście potrzebne, jako racjonalny wynik - zwłaszcza dla krajów przystępujących do Unii. I myślę, że na tym poziomie krajom, zwłaszcza wyszehradzkim, solidarności nie zabraknie. Nie spodziewam się, żeby ktoś zaczynał od wstawania i odchodzenia od stołu, od oświadczenia, że wyników nie zaakceptuje i wraca do siebie, do domu. Czy ma pan w sobie dużo entuzjazmu? Bo postrzegany jest pan jako osoba bez entuzjazmu, za słabo pan negocjuje, jest pan za miękki, jest pan zdrajcą naszych interesów narodowych, kupczy pan Polską. Wie pani, ja bym niejednego z tych, którzy tak się pięknie wyrażają o mnie, chętnie postawił na swoim miejscu i dał mu kierownicę do ręki i powiedział: no to pokaż, co umiesz,
bracie. Ja słyszę tylko ich krytykę, natomiast nie słyszałem żadnego sensownego pomysłu, co powinno się zrobić, żeby było lepiej w danej, konkretnej sprawie: co, Truszczyński, zrobiłeś źle, a co mogłeś zrobić lepiej. Ale Truszczyński zrobił źle na przykład to, że przekazał do Brukseli błędną odpowiedź rządu w sprawie odpowiedzi duńskiej. To panu słusznie wytknęło PSL. Wkradł się istotnie pewien element braku precyzji. Na ogół staram się być precyzyjny i myślę, że na ogół mi się to udaje. W tym konkretnym przypadku koledzy z PSL mieli prawo sądzić, że to, co przekazałem do Brukseli, niedokładnie odpowiada temu, co było przedmiotem dyskusji. Szkody żadnej nie ma, bo Polska w tej konkretnej sprawie zajmuje tak czy inaczej jasne stanowisko. Ale błąd był. Ale to był błąd techniczny, nieduży. I powiem szczerze, niewpływający na przebieg negocjacji. Czy PSL dodaje panu entuzjazmu? Wczoraj właśnie Eugeniusz Kłopotek mówił, że jest tak, jakby państwo już odrobili lekcje i byli zadowoleni, i mówili: niczego więcej nie
chcemy. Proszę pani, nie potrzebuję naprawdę żadnych zachęt, ani ponagleń ze strony jakiejkolwiek partii politycznej, PSL czy jakiejkolwiek innej partii, żeby wiedzieć, co mam zrobić i w jaki sposób zrobić, żeby było jak najlepiej dla Polski. Naprawdę. A co dała wczoraj panu debata sejmowa? No cóż, była ilustracją stanu ducha wielu posłów. Szczęśliwie stworzyła okazję bardzo wielu innym posłom do powiedzenia, dlaczego Polsce potrzebna jest integracja z Europą i dlaczego jest to lepszy interes niż pozostawanie poza integracją europejską. Była zatem pożyteczna. Jeden z komentatorów prasowych zadał pytanie: czy negocjatorzy otrzymali jakąś pożyteczną radę, naukę, czy będą lepiej wiedzieli, z czym powinno się jechać do Brukseli? I na to pytanie odpowiadam – nie, oczywiście żadnej nauki ani lekcji nie otrzymali. Osobiście wolałbym część czasu spędzonego wczoraj w Sejmie przeznaczyć na inne cele, ostatecznie do końca negocjacji mamy w tej chwili siedem dni. Ale chyba rada jest taka, żeby się nie uśmiechać do
Piętnastki, tylko patrzeć na nich ostro, to może wtedy zmiękną.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)