Jaki prezydent, jaka Polska?
Przed serią ostatnich wyborów można było odnieść wrażenie, że programowe różnice, dzielące PO i PiS, ogniskują się w kilku zaledwie tematach. Bodaj najważniejszym z nich była kwestia podatków, co w sposób dość prymitywny, choć kampanijnie oczywiście bardzo sprawny, wykorzystał sztab Lecha Kaczyńskiego. Trochę w cieniu podatkowych sloganów (bo i PO przyznawała, że "3 x 15" bardziej oddawać miała ducha reform, niż ich niepodważalny filar) funkcjonowała natomiast wizja nowego podziału kompetencji premier – prezydent.
11.09.2006 | aktual.: 11.09.2006 17:55
PO, ustami Jana Rokity, opowiadała się za wzmocnieniem pozycji premiera i władzy wykonawczej, podczas gdy Lech Kaczyński w swej kampanii akcentował "siłę" nowego typu prezydentury. Jego hasło "silny prezydent – uczciwa Polska", w zderzeniu z późniejszym "uczciwy prezydent – silna Polska" Donalda Tuska, najlepiej chyba oddaje nastrój tamtych relacji. Dziś – po blisko roku rządów braci Kaczyńskich, ten wyborczy postulat zdaje się być kompletnie zapomniany.
A można złośliwie powiedzieć, że wszystko zaczęło się tak pięknie. Dość niespodziewane zwycięstwo PiS-u w wyborach parlamentarnych przyniosło obsadzenie w roli premiera marionetkowego Kazimierza Marcinkiewicza. Szybko okazało się, że jest to zabieg kampanii prezydenckiej, ale w obliczu wygranej Lecha Kaczyńskiego premier bez własnego zaplecza w sam raz nadawał się do kreowania – medialnie i faktycznie – silnego prezydenta. Pierwszą poważniejszą próbą realizacji tego planu był zapewne prezydencki projekt ustawy w sprawie budowania nowych służb specjalnych. Taka odgórna interwencja prezydenta tam, gdzie premier nie może dać sobie rady – w sporze jego "własnych" ministrów: Sikorskiego i Wassermanna. PR-owsko pomysłu w pełni nie wykorzystano, a zdolności Marcinkiewicza w budowaniu własnego wizerunku szybko zdystansowały pokraczne ruchy "pałacu" w tej dziedzinie.
Zresztą z tygodnia na tydzień premier zyskiwał, a prezydent tracił coraz bardziej. Jeśli chodzi o nasze polskie podwórko, Lech Kaczyński dość przewidywalnie włączył się do PO-PiS-owego konfliktu, stając całą swoją osobą po stronie brata. Kazimierz Marcinkiewicz tymczasem wydawał się najbardziej pojednawczo nastawionym politykiem PiS-u. Poza tym z zapowiadanej aktywności politycznej prezydenta niewiele wynikało. Sprawy zagraniczne to w wykonaniu Kaczyńskiego nie tyle seria klęsk, co okropnych w skutkach zaniedbań i nieprofesjonalizmu. Duet Marcinkiewicz-Meller też zapewne pozostawiał wiele do życzenia, ale mógł pochwalić się chociaż ogromnym sukcesem w negocjacjach o unijny budżet.
Marcinkiewicz został jednak odesłany do drugiej ligi, a MSZ trzeba było na nowo "odzyskiwać". Dlaczego? Sporo racji mają ci, którzy oficjalne wejście Jarosława Kaczyńskiego do gry tłumaczą jako próbę ratowania pozycji prezydenta. Celem nadrzędnym miała być przecież jego reelekcja. Lech Kaczyński okazał się bowiem politykiem za słabym na najważniejszą w kraju pozycję. Zbyt silnie ulega osobistym emocjom, by skutecznie kierować polską dyplomacją. Wyczerpał się jego ustawodawczy potencjał. Mimo, że oddał swoją legitymację honorowego członka partii, nie jest w stanie wznieść się poza jej partykularne gry, co w powszechnym odczuciu udawało się Kwaśniewskiemu.
Nie stara się jednoczyć Polaków, nie wypowiada się w kwestiach poruszających opinię publiczną (a np. w sprawie lustracji w Kościele krakowskim dopatruje się jedynie spisku). Jego urażona duma w starciu z Wałęsą kładła się cieniem na ostatnich obchodach rocznicowych "Solidarności"... itd., itd. Jak więc chociaż starać się budować ustrojową pozycję prezydenta, jeśli główny kandydat na to stanowisko nie jest w stanie wywiązywać się ze swoich dotychczasowych funkcji?
Oczywiście można przyjąć perspektywę, według której impas w budowaniu "pałacu" powodowany jest okresem polaryzacji polskiej sceny politycznej. Może dopiero po następnych wyborach, gdy PiS będzie jeszcze mocniejszy, będą po temu odpowiednie warunki? Jeśli tak, polityka Jarosława Kaczyńskiego zmierzać powinna do skrócenia tej kadencji parlamentu, by umocniony PiS zdążył jeszcze przygotować grunt dla wyborów prezydenckich. Do tego czasu niezagrożony Lech Kaczyński może bezpiecznie pełnić swoją obecną rolę. A sprowadza się ona niestety jedynie do uczestniczenia w obchodach rocznicowych i różnego rodzaju świętach. Prezydent w końcu kreuje politykę, ale jedynie historyczną. Dobre i to, choć nie wystrzega się traktowania swojej pozycji w sposób instrumentalny. Jakże można np. parokrotnie mówić o budowaniu IV RP w czasie obchodów 62 rocznicy Powstania Warszawskiego? Aż strach pomyśleć, jak będzie wyglądać polska polityka, kiedy prezydent przejdzie do dawno zapowiadanej ofensywy. Mówiąc obrazowo, gdy Lech Kaczyński
przeistoczy się z Horsta Köhlera (prezydenta Niemiec) w Jacquesa Chiraca.
Być może budowa faktycznie silnego prezydenta wymaga najpierw zbudowania silnej Polski. Być może "przed ucztą potrzeba dom oczyścić z śmieci". Być może na rządach braci Kaczyńskich odbijają się ich osobiste relacje, w których ponoć Jarosław ma pozycję dominującą. A może cała ta wizja prezydentury była jedynie elementem zwycięskiej kampanii?
Karol Kopacki