Jak znosić bredzenie mugoli
Finałowy tom przygód młodocianego czarodzieja pojawił się równocześnie w całym świecie mówiącym w językach zbliżonych do angielskiego i ta sprawa jest już z głowy.
My, musimy na swoją porcję wrażeń poczekać do zimy, ponieważ rzecz trzeba przetłumaczyć, a to trwa. Wszystko to zrozumiale i racjonalne. Niepojęte jest natomiast, dlaczego kolejny tom powieści fantasy budzi tak absurdalne emocje.
Istnieje kategoria ludzi, którzy mają zwyczaj na pierwszej stronie kryminału z biblioteki publicznej robić na marginesie notatkę zdradzającą pointę. Świadomość, że kolejny czytelnik będzie miał zepsutą przyjemność z lektury, napełnia ich serca radością. Osobiście, kazałbym nawlekać ich na pal na miejskim rynku i to nie tylko dlatego, że odbieranie człowiekowi przyjemności płynącej z lektury uważam za zbrodnię. Chodzi o to, że mało jest rzeczy tak nikczemnych, jak bezinteresowna podłość. Można pojąć motywy osobnika, który krzywdzi nas, żeby odebrać portfel i zegarek. Ale ktoś, kto w środku nocy objeżdża księgarnie, gdzie za chwilę ma się rozpocząć sprzedaż nowego tomu książek, tylko po to, żeby wywrzaskiwać czekającym informacje, jak powieść się skończy, nie odnosi innych korzyści, niż satysfakcja z rzetelnego sukinsyństwa. Jestem przekonany, że to ten sam typ osobowości, jaki prezentują autorzy wirusów komputerowych, albo osobnicy znaczący gwoździem lakier na świeżo zakupionym samochodzie sąsiada.
Podejrzewam też, że jeśli nie będzie akurat premiery bestsellera, to taki osobnik zakopie na plaży trochę min przeciwpiechotnych, albo dosypie tłuczonego szkła do mielonki.
Telewizja Polska uznała jednak, że to bardzo zabawne, więc pokazała w wieczornym paśmie film, który taka zakała rodzaju ludzkiego wywiesiła w Internecie, żeby zaimponować innym psychopatycznym mutantom. Rzecz w tym, że pół roku przed premierą polscy czytelnicy mogli przeczytać sobie na napisach, co ów sukinsyn wykrzykiwał, więc wielu z nich też ma niespodziankę z głowy.
Oczywiście, sam zastanawiałem się przez chwilę na fenomenem tego cyklu. Nie ma bodaj autora, który by się nad tym nie głowił. Samo porównanie własnej stawki z zarobkami bezrobotnej debiutantki z Anglii musi wpędzać w zadumę nad mechanizmami świata. Mechanizm powstawania bestsellera jest w ogóle tajemniczy. Co miesiąc powstają setki książek i co jakiś czas jedna z nich okazuje się mieć to coś, co sprawia że ludzie gremialnie dostają hopla i koniecznie chcą ją czytać. Nie ma się co oszukiwać – Harry Potter to ma. Cokolwiek to jest.
Nasi mieniący się krytykami medialni mądrale oczywiście bredzą coś o _ gigantycznej kampanii reklamowej,_ ale to czysty bełkot. Zauważyliście jakąś gigantyczną kampanię? Taką jaką ma Coca-Cola, Windows, albo globalne ocieplenie? Zresztą pierwszy tom, od którego wszystko się zaczęło, nie miał żadnej kampanii, co dopiero_ gigantycznej._ Wydawnictwo Bloomsbury poważnie obawiało się, że wtopi na całym projekcie.
A potem okazało się, że Harry Potter ma w sobie to coś i świat oszalał. Moim zdaniem, chodzi o to, że przedstawiony w nim świat czarodziejów przenikający się niepostrzeżenie z naszym, ma w sobie staroświecki urok, charakterystyczny dla literatury wiktoriańskiej. Jest ewidentnie światem retro, posiadającym dzięki temu szczególny sznyt i klasę, jak marynarka z Saville Road. Taki świat na naszych oczach „zdekonstruowano”, więc wielu za nim tęskni. Inny celny zabieg, być może polegał na tym, że Rowling napisała powieść rozłożoną na siedem lat. Tom pierwszy trafia do czytelnika mniej więcej dwunastoletniego, podobnie jak bohater. A potem, z roku na rok czytelnik dojrzewa razem z Harrym, po to, by w ostatnich tomach ewidentnie dorosnąć. Proces czytania rozłożony na lata sprawia, że startuje się od mrocznej baśni, a kończy dorosłym fantasy, gdzie nie ma już zapewne szkolnych perypetii, tylko wojna, krew i bezlitosna walka.
Kiedy jednak sięgniemy po prasę, aż trudno pamiętać, że mamy do czynienia z książką fantastyczno-przygodową dla młodzieży – tyle, że popularną. Czytamy niewiarygodne brednie, sugerujące, że ich autorzy są niespełna rozumu. Raz ktoś bredzi, że ta książeczka to_ podręcznik satanizmu i okultyzmu_ i że_ propaguje_ czarostwo. Ludziom tym można ewentualnie spróbować ostrożnie podsunąć myśl, że mają do czynienia z utworem fantastycznym. Z fikcją. Z baśnią. Czary przedstawione w tych książkach nie biorą się z żadnych mrocznych rytuałów. Są wynikiem mechaniki fikcyjnego, fantastycznego świata. W świecie tym osobnicy o magicznych uzdolnieniach mogą spowodować konkretny nadnaturalny efekt, machając koślawym patyczkiem i wykrzykując zaklęcia w łamanej łacinie. W świecie rzeczywistym można wykonywać takie sztuki do kompletnego zachrypnięcia i nic się nie wydarzy. Toteż propagowanie czegoś takiego jest bez znaczenia. Powinien o tym wiedzieć każdy, kto otrzymał prawa wyborcze. Kolejna grupa obłąkańców, wierząc mniej więcej
w to samo, tylko inaczej się do tego odnosząc, ogłosiła Harry’ego Pottera popkulturową ikoną lewicy. Gratulacje. Obsadzenie czarodzieja, bohatera baśni, w tej roli wydaje się współgrać z praktycznym sensem ideologii komunistycznej, ale nie wiem, czy redakcja komunistycznej gazetki „Liberazione” to właśnie miała na myśli.
Z kolei inna odmiana lewicy rzuciła się na to samo dzieło fikcji literackiej z zarzutami że promuje _ wykluczenie_ (mugoli), _ przemoc, wartości jednowymiarowe i absolutystyczne_ (dobro i zło) oraz _ elitaryzm_ (Hogwarth ma wszystkie cechy szkoły prywatnej, a społeczność czarodziejów jest sama z siebie elitarna), oraz materializm (bo Harry jest bogaty).
Do tego cyklu książeczek można podejść jeszcze z wysokiej ambony krytyka literackiego i syczeć wściekle, że powieść o młodym czarodzieju jest_ pusta filozoficznie_ i _ nasycona pseudookultystycznym żargonem,_ dowcipkować jak to Harry ze swoją różdżką miałby się z pyszna w konfrontacji z rewolwerem _ brudnego Harry’ego_ i bełkotać coś o_ brudnych rękach Hermiony._ Krytyk bodajże najchętniej zobaczyłby te fikcyjne, wymyślone postacie w więzieniu. Co nieźle ilustruje stan umysłu, o którym mowa. Czytam to wszystko i dochodzę do wniosku, że absurdalne reakcje – od uwielbienia po palenie książek, jakie przytrafiły się cyklowi tych poczciwych powiastek – biorą się z samej wielkości. Mamy tu do czynienia z chorobliwą zawiścią wobec autorki, która zrobiła się popularna i bogata oraz z bezradnością wobec fikcji literackiej i elementów fantastyki. Tymczasem to jest tylko cykl powieści, które sprawiły że dzieci zaczęły – na przełomie wieków – czytać. Tylko tyle, i aż tyle. Nikt nikogo nie spetryfikował, nikt nie zabił
się próbując latać na miotle i nikt nie uprawia quidditcha na ulicach. A ja się cieszę, że książka, która dokonała niemożliwego – sprawiła że dzieci zaczęły czytać nieruchome literki na papierze – okazała się akurat książką fantastyczną. Siłą rzeczy wyhodowała nam cały legion potencjalnych czytelników.
Jarosław Grzędowicz