Jak władze PRL udzielały schronienia lewicowym i arabskim terrorystom?
Władze PRL mają wiele grzechów na sumieniu - jednym z nich jest udzielanie schronienia arabskim i lewicowym terrorystom. Pod skrzydłami komunistycznych władz zamachowcy lizali rany po atakach, przechodzili szkolenia wojskowe, a nawet handlowali bronią. Kto mógł liczyć na opiekę Polski Ludowej i jej służb specjalnych? Część tajemnicy została ujawniona.
Z zamachami terrorystycznymi jest zazwyczaj podobnie: najpierw rozlega się huk, zaraz po nim pojawiają się szok i panika, a krew zlewa się z pyłem, gruzem i krzykami ludzi. Przerażeni są wszyscy: ranni, bliscy zabitych, naoczni świadkowie, gapie - oddzieleni od miejsca tragedii czy to policyjnym kordonem, czy szklanymi ekranami telewizorów. Niektórzy muszą jednak zachować trzeźwość umysłu - zacząć śledztwo, zająć się rannymi, przetrząsnąć zgliszcza w poszukiwaniu cudem ocalałych czy wreszcie - zająć oficjalne stanowisko polityczne, złożyć kondolencje, wyrazić szok, oburzenie i głęboki smutek.
Wśród tych ostatnich zawsze, gdziekolwiek nie doszłoby do zamachu, są władze naszego kraju. Jednak, jak udowodnili m.in. dziennikarze śledczy Witold Gadowski i Przemysław Wojciechowski, Polska w kwestii terroryzmu ma sporo na sumieniu. Co prawda nie ta dzisiejsza, nowa, zrodzona 1989 roku, ale jej poprzedniczka - Polska Rzeczpospolita Ludowa.
Schronienie dla terrorystów
Z dokumentów zachowanych z czasów PRL wynika, że ziemie między Odrą a Bugiem szczególnie przypadły do gustu Palestyńczykom, związanym silnie z Organizacją Wyzwolenia Palestyny, a jeszcze silniej, wręcz nierozerwalnie, z jej radykalnym, zbrojnym ramieniem - organizacją Czarny Wrzesień. Powstała ona, by uczcić pamięć ofiar masakry w obozach palestyńskich we wrześniu 1970 roku, której dokonały jordańskie wojska na rozkaz króla Husajna I. Była to krwawa zemsta za wcześniejszy, nieudany zamach na życie monarchy.
Miejsca, w którym swój początek wzięła spirala przemocy na Bliskim Wschodzie (aby później rozlać się także na Zachód), można by szukać jeszcze długo i najprawdopodobniej bezskutecznie. Dużo łatwiej wyznaczyć poszczególne punkty, które ją podkręcały i przyspieszały. Jednym z nich był zamach na grupę izraelskich sportowców w 1972 roku w Monachium podczas igrzysk olimpijskich.
Niedługo później, bo w połowie lat 70., władze PRL miały zawrzeć tajny pakt z przywództwem Al-Fatah, czyli zwierzchnikami zamachowców Czarnego Września - tak przynajmniej wynika z informacji amerykańskiego wywiadu, na które powoływał się "Wprost" już w 2001 roku. "Wy nie podkładacie u nas bomb, a my w zamian dajemy Wam schronienie, legalizujemy jako studentów i przyznajemy stypendia". Deklaracja ta otworzyła bramę wjazdową do Polski Ludowej wielu ludziom, którzy do krajów Zachodu nie mieli wstępu - chyba że od razu za kratki więzienia o zaostrzonym rygorze. Zjechali więc do nas Abu Daud (jeden z przywódców Czarnego Września), Abu Nidal (przywódca al-Fatah), Monzer al-Kasser (syryjski handlarz bronią), Gudrun Ensslin (jedna z założycielek Frakcji Czerwonej Armii) a nawet uznawany w owym czasie za najgroźniejszego terrorystę na świecie Ilijicz Ramirez Sanchez, zwany "Szakalem" lub "Carlosem".
Oficjalnie odwiedzali nadwiślańskiego demoluda w celach rekreacyjnych lub rekonwalescencyjnych, by lizać rany po zamachach na ich życia, nieoficjalnie - przechodzili szkolenia w jednostkach wojskowych ("Wprost" w 2001 roku wyliczał wśród nich Zamość, Dęblin, Nowe Miasto nad Pilicą, Mińsk Mazowiecki i Kiejkuty), robili interesy, a niekiedy nawet - jak Abu Daud w 1981 roku - padali ofiarą zamachów. Ten ostatni, ukrywający się w Polsce pod nazwiskiem Mahdi Tarik Shakir, został poważnie raniony w stołecznym hotelu "Victoria" przez nieznanego zamachowca. Został szybko wyekspediowany do kliniki w Berlinie. Między innymi dlatego, że dziennikarze zbyt natarczywie dopytywali o jego tożsamość i cel pobytu w Polsce.
- Mieli brudne ręce. Przymykaliśmy na to oko, byle tylko nie robili brudnej roboty u nas. Dochodzili do siebie, leczyli się u nas po wykonanych przez siebie zamachach i szkolili się przed kolejnymi - wspominał w rozmowie z reporterami "Superwizjera" generał Czesław Kiszczak. Handel bronią
Wielki Brat oczywiście doskonale wiedział o tym, że jego młodsza siostra, Polska Ludowa, gości u siebie czołowe "gwiazdy" z listy najbardziej poszukiwanych terrorystów świata - w końcu sam dwoił się i troił, żeby udzielić im wsparcia, gdy tylko tego potrzebowali. Jednak o tym, w co "bawią się" najważniejsi ludzie zza żelaznej kurtyny, wiedział również Wujek Sam. Czy (a jeśli tak, to w jaki sposób) próbował interweniować, a przynajmniej naciskać na wydanie w jego ręce arcyposzukiwanych terrorystów, nie do końca jeszcze wiadomo. Pewnym jest natomiast, że gdy prezydent George H. W. Bush szykował się do wizyty w Polsce, CIA zażądała od jej władz wydalenia cieszących się złą sławą gości. Skutek był niemal natychmiastowy, bo groźba wpisania PRL na czarną listę państw wspierających terroryzm wzięła górę nad niepisanymi układami z podejrzewanymi o terroryzm.
Na gościnności się jednak nie skończyło. Z cichych układów z organizacjami terrorystycznymi Polska Ludowa czerpała jeszcze inne korzyści. Gen. Czesław Kiszczak przyznał bowiem, że PRL handlowała bronią z organizacjami już wtedy uznawanymi za terrorystyczne. - Musieliśmy ją gdzieś sprzedać - tłumaczył.
Z Polski płynęła więc rzeka broni (m.in. pistoletów maszynowych RAK i granatów) i amunicji, która rozwidlała się i znajdowała ujście w różnych miejscach na Bliskim Wschodzie. Jednym z pośredników był stały bywalec hotelu "Victoria", Monzer al-Kasser, Syryjczyk, blisko związany z reżimem Hefeza al-Asada i poszukiwany na całym świecie handlarz bronią. Innym - wspomniany już Abu Nidal, którego firma SAS Trade and Investment, również zaopatrywała jego bliskowschodnich kamratów w broń. Działała ona wprawdzie tylko cztery lata, od 1983 do 1987 roku, kiedy to została zlikwidowana pod naciskami CIA.
Tajemnice PRL
- Takie rzeczy się zdarzały, niestety wiemy o tym bardzo mało poza samym faktem, że tego typu kontakty miały miejsce i że wszystkie kraje bloku, nie tylko Polska, wspierały generalnie terrorystów arabskich - mówił w rozmowie z Polską Agencją Prasową dr Antoni Dudek, historyk IPN, gdy w 2006 roku Były naczelnik wydziału kontrwywiadu w lubelskiej SB Janusz Gembala ujawnił, że kontrwywiad SB w Lublinie miał "pod opieką" kilkunastu członków arabskiej organizacji terrorystycznej Czarny Wrzesień.
Niedługo później Witold Gadowski i Przemysław Wojciechowski rozpoczęli prace nad książką na temat polskich związków ze światowym terroryzmem. Przejrzeli tysiące stron dokumentów i dotarli m.in. do samego Abu Dauda. W rezultacie swojego dziennikarskiego śledztwa stwierdzili: "Dotarliśmy do miejsca, w którym z całą odpowiedzialnością możemy powiedzieć, że nie byłoby Czarnego Września, Abu Dauda, 'Carlosa' i Frakcji Czerwonej Armii - RAF, gdyby nie inspiracja, pomoc i opieka ze strony komunistycznych służb specjalnych ze Związku Sowieckiego, NRD. Węgier, Rumunii, Jugosławii, Bułgarii, Czechosłowacji i... PRL. Zgromadzone przez nas dokumenty pozwalają na oskarżenie komunistycznych przywódców o świadomą pomoc i wsparcie świadczone dla zbrodniczych organizacji terrorystycznych".
Ile podobnych tajemnic skrywały władze Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej? Jaka ich część ujrzała już światło dzienne? Jaka jeszcze czeka na wygrzebanie z lamusa? A jaką zabrali (lub zabiorą) ze sobą do grobów decydenci sprzed kilku dekad?
To wszystko zależy. Od determinacji ludzi, który nie chcą grzebać przeszłości, ale grzebać w niej. I chęci (bądź jednostkowych interesów) tych, którym kiedyś zależało na jej ukryciu, a dziś nie mają już nic do stracenia - członków establishmentu za czasów, gdy żelazna kurtyna dzieliła świat na pół. Tych, którzy zechcą znów uchylić jej rąbka.
Aneta Wawrzyńczak dla Wirtualnej Polski
Lead, tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.