Jak ujarzmić złość?
Treningi zastępowania agresji uczą dzieci myśleć w tym krótkim czasie między zaciśnięciem pięści a uderzeniem człowieka.
09.03.2006 | aktual.: 09.03.2006 15:30
Do nich trzeba mówić prosto. – Skąd się bierze złość? – Ela siada naprzeciwko tych wszystkich nastolatków, które trafiły tu z betonowych blokowisk. Po zapuchniętych oczach, takich czasem nieobecnych, widać, że intensywnie żyły.
Milczenie. Mają problemy ze słowami. Niewiele ich znają. – Kiedy takie coś mam w sobie... – próbuje Krystian. – Takie coś... Nie wiem w sumie, jak to powiedzieć.
– Z kory mózgowej to idzie. To jest w człowieku od tysięcy lat. Dokładnie nie wiem, ale już mamuty miały emocje – Adrian jest bardziej rozmowny. W terapii już kilkanaście miesięcy. Treningi zastępowania agresji, zwane ART, prowadzone przez fundację Karan uczą „złe” dzieci pozbierać myśli w tym krótkim czasie między zaciśnięciem pięści a uderzeniem człowieka. Krok po kroku, jak się uczy pisania. Bo one mają sumienie. – Tylko mają deficyt myślenia, takie wielkie dziury – mówi Elżbieta Łyczewska, trenerka ART. – Zanim zdążą pomyśleć, już zrobiły źle. Nie było w ich życiu nikogo, kto umiałby im to powiedzieć. Może matka nie miała czasu, może nie było babci z tym staroświeckim: synek, tak nie wolno. Tu uzupełniają te dziury.
Stopklatka
Jest wieczór, gdy w małej salce na ul. Grodzieńskiej w Warszawie, gdzie mieści się ośrodek dla tych, którzy się pogubili na poważnie, siadają na materacach, opierając głowy o ścianę.
– Marta, jak wyglądasz, gdy się złościsz?
– Jestem czerwona, zaczynam się pocić i zaciskam pięści, o tak – pokazuje dziewczyna w czerwonej bluzie z kapturem.
– A gdzie mieszka złość? – Ela pyta tych dryblasów tak, jak się pyta dzieci, prosto.
– W mózgu.
– Adrian, mówisz pięknie. Dlatego musimy mózg jakoś uspokoić. Konrad, jak byś uspokoił mózg? Wyobraź sobie, że w sklepie podchodzi do ciebie ochrona i każe wyrzucić wszystko z kieszeni.
Konrad próbuje: – Staram się pohamować to w sobie, żeby dalej się nie rozeszło. Mogę, no... powiedzieć w myślach: spokojnie, człowieku, nic do nich nie masz. To jest ich robota, za którą biorą pieniądze. – Świetnie. To się nazywa monit – apel do wzburzonego mózgu: uspokój się, zobacz sytuację człowieka, który was złości. Ja też mam pracę, gdzie narażam się innym – tłumaczy Ela. – Muszę czytać wasze listy do domów. Wierzcie mi, że nawet listów własnej córki nigdy nie otwieram. A wasze muszę. Dlatego nie warto się nakręcać.
To, czego nie umieją powiedzieć wprost matce, nauczycielowi w szkole, koledze na podwórku, odgrywają w ART. Wałkują scenki rozpisane krok po kroku. Konrad w domu zawsze głośno słuchał muzyki. Najbardziej go wkurzała matka, bo nie lubi basów. Wchodziła: „Wyłącz to, synu”. Aż się w nim kotłowało. Konrad odgrywa przed grupą scenkę: do pokoju wchodzi matka, on już ma wybuchnąć... To moment, gdy trzeba powiedzieć: „stopklatka”. Przecież zanim wybuchnie, może pomyśleć, że jest zmęczona po pracy. Udaje na środku sali, że ścisza muzykę. – Konrad, nagrodź się za to, co właśnie zrobiłeś – prosi Ela. Milczenie. Nigdy nie wpadnie na to, żeby pomyśleć o sobie ładnie. Za dużo zrobił złego. – A gdybyś za to samo miał nagrodzić Adriana? – Powiedziałbym, że jest dobry.
– To powiedz sobie: jestem dobry.
Ale wcale nie przychodzą tu z myślą: chcę być dobry. Przyprowadzeni przez „złych” rodziców, „złych” szkolnych pedagogów, „złych” sądowych kuratorów. Dopiero tu uczą się mówić dziękuję czy pomyśleć, co matka może czuć. Trenują zwykle 18 miesięcy. – Ciągle powtarzają to samo – mówi Ela. – Aż przychodzi moment, że myślenie włącza się jak automat. To się musi wbić w pamięć. Trzeba maksymalnie wydłużyć czas między bodźcem a reakcją. Nauczyć ich pomyśleć, zanim zaczną robić źle. Jak Adrian. Po 18 miesiącach treningu nie było siły, żeby się nie zakodowała mu w głowie ta stopklatka, zanim zacznie bić. Trochę w życiu narozrabiał. – Na ulicy podszedł do mnie jakiś cwaniaczek – opowiada przed grupą dzisiejszy dzień. – To, że chciał zaimponować swojej dziewczynie i się dowartościować przez to, że uderza mnie z bara, nie znaczy, że mam go bić. Może w środku jest inny? – Adrian długo pracował, żeby zacząć mówić bez tych „kurna”, „w sumie” i „ogólnie”.
To jest strach, to jest smutek
Na tablicy wypisane flamastrem zadania: „Zastanów się, czego tak naprawdę chcesz na dłuższą metę? Pomyśl, jak mógłbyś nazwać to, co teraz czujesz (strach, radość, rozczarowanie)”.
Co środę Asia, która prowadzi grupę dzieciaków na odwyku, rozdaje kartki. W słupku wypisane najprostsze słowa: „kocham cię, lubię, czuję smutek, napięcie”. Czytają i dopasowują: „Tak, zdenerwowałem się rano, bo rodzice kłócili się o ramy w oknach, matka chce drewniane, ojciec z plastiku. Wyszedłem do szkoły na minie”. Sami na to nie wpadną, bo na podwórku wszystko było cool, a jak nie jest cool, znaczy, odpadasz z paczki, bo jesteś słaby. – Za to zawsze jak są pierwszy raz na grupie, chętnie i bez tych podpowiedzi na kartkach, które mają im pomóc coś wyrazić, mówią o agresji – opowiada Asia. – Tego się nie wstydzą, bo to szpan: „Tak mu dałem w gębę, że jak tamci zobaczyli, to już wszyscy się mnie bali w szkole”. Na początku zawsze jest neutralnie. Bez ocen i rad „masz być dobry”. Muszą czuć się swobodnie. – Jak im powiesz na wstępie: to jest dobre, a to złe, będą odgrywać cudowne dzieci, żeby powiedzieć po lekcji rodzicom: „jest poprawa”. Tu mają być sobą – Asia, dziś trenerka ART, też sześć lat temu trafiła
na trening. Rodzice już nie dawali rady. – Wiadomo, 18 lat, emocje na wierzchu, bunt, kult silnej ręki – jakby mówiła o kimś innym. – Rodzice byli wspaniali, ale bezradni, nie potrafili rozmawiać, umieli karać. Nauczyciele też. Wyrzucali z klasy, odsyłali do dyrektora, wzywali mamę. Nie, żeby zrozumieć, ale pogrozić, postawić jedynkę, żeby zgasić na początku lekcji i zarzucić kolejną furą problemów. Nie umiałam usiedzieć na lekcji, byłam chaotyczna, od razu pieczątka: zły człowiek, nie radzimy sobie. To po co pójdę, jak mnie tam nie lubią? – myślałam. Akurat trafiłam na ART, gdy rodzice przenieśli mnie do nowej szkoły. Jak nowa szkoła, to trzeba się znaleźć po którejś stronie. Normalne, że łatwiej stać się złym, bo od siebie nic nie wymagasz. Grupa stawia warunek: chcesz przynależeć do paczki, ukradnij dziennik. To stałam się zła. To był początek ART, jak „chora duma” jej mówiła: co oni każą myśleć, kiedy ja mam emocje?! Jak ktoś atakuje, podajesz mocniejsze argumenty, żeby go zbić z tropu, proste. Ciężko
Aśce te słowa przechodziły wtedy przez gardło, gdy całej „zajefajnej” paczce, która ustawiała się na wagary, powiedziała jak panienka z dobrego domu: „Poczekajcie, porozmawiajmy z fizykiem, może da się przełożyć klasówkę”. Nie spodziewała się tego. Że zbije ich z tropu staroświeckim słowem „konsekwencja”. Tylko jedna osoba uciekła. Poczuła się jak lider dobrego. Dziwne uczucie. Aśka właśnie kończy resocjalizację. Nie urodziłem się zły
– Tak ogólnie... Chodziliśmy w jedenastu... Co czułem, jak biłem? Powiem szczerze, w tamtych czasach czułem radość, że mogę kogoś upokorzyć. Coś się takiego wyzwalało we mnie... Jak miałem przewagę, myślałem o sobie dobrze. Taka iluzja – wyrośnięty 18-latek w dresie mówi pomieszanym językiem, trochę byle jakim z tamtego życia i tym wtłaczanym do głowy na „arcie” od miesięcy.
Wojtka przywieźli na Grodzieńską na głodzie, ze złamanym nadgarstkiem. Wstawił się za matką, jak ją ojczym bił, bo nikt nie ma prawa bić jego matki. Policjanci wzięli go na komendę, położyli na podłodze: „przeproś”, wykręcali nadgarstek, „nie”. Nawet to redukowanie złości nie sprawi, że poczuje do nich sympatię. Nigdy. Pierwsze wieczorne spotkanie w grupie. Kpił z tych pytań bez sensu: „Jak się czułeś dzisiejszego dnia?”. Gdy Wojtek miał emocje, szedł na solówę, proste. Przecież był siłacz i nie dał się przewalić. – Jaki sens w tym mówieniu, czy tęsknię za domem? – z osiem miesięcy patrzyłem na to jak na cyrk. Nagle to powiedziałem: „Jestem dziś zły, bo chce mi się ćpać”.
Pierwsza wizyta w ośrodku ojca i matki. Tylko wtedy praca z ART ma sens, jeśli włącza się w nią rodziców, żadne dziecko się nie przemieni, jeśli ich nie będzie. To był ten najważniejszy impuls. Wojtek spojrzał na nich i przestraszył się własnych myśli: – Że moje dzieci będą takie same jak oni i ja. Stworzy się chore kółko i tak się będzie ciągnęło, powielało to samo od dzieciństwa. Był w podstawówce, jak matka zamieszkała z ojczymem. Nienawidził tej podstawówki, tych ładnie ubranych dzieci, po które przychodziły trzeźwe mamy. Jego matka w tym czasie opróżniała kolejną butelkę. Potem zabrali Wojtka do babci ze strony ojca. Tam też nikomu nie był potrzebny. „Skończysz jak ojciec, nic z ciebie nie będzie”, syczała babka. – Miałem 13 lat, a już mnie przekreślili – jest szorstki, nie rozczula się nad sobą. – Pierwsza amfa. Mówili, że po tym się nie śpi i gada... Czułem się fajnie, jak z kolegami robiliśmy po amfie nockę na działkach. Można było dużo pić i jarać, bo wtedy tak szybko nie kopie. I poleciało... Bicie
dzieciaków pod gimnazjum i zabieranie kieszonkowego, jak nie było na skręta. Potem mecze. Wiadomo po co, rzucić kamieniem w policję, wybić szybę w sklepie, poskakać po dachach samochodów. Silni, co mieli osobowość, robili sobie pozycję. Ja też.
Wojtek kończy terapię. Niedawno był w domu. Zobaczył tych samych ludzi, awanturującego się ojczyma, pijaną matkę, ojca, który niby jest najbardziej za Wojtkiem, ale nie ma kiedy tego okazać, bo też pije. Ale w Wojtku już się nie gotuje. To przecież nie jego życie. Jak się zaczyna kłótnia, spokojnie idzie do pokoju, pogada z rodzeństwem albo robi pompki. Redukują złość. – Czasem idę do dziadka. Myślałem wcześniej, że mnie nie kocha. Ale, przemyślałem to na „arcie”, przecież mówi do mnie Wojtuś. I, jak jest trzeźwy, zabiera na ryby. Ja nie urodziłem się zły. Tylko w domu nie było uczuć. Elegancko mnie wychowywali
Na ostatnim piętrze ośrodka jest hostel dla neofitów, tych, którzy skończyli leczenie i nie wracają do domu. Chodzą do szkoły, zaczynają pracę. Kamil, chłopak ostrzyżony na zapałkę z drum and base w słuchawkach na uszach, jest neofitą, ale nie lubi tego słowa. „Co, człekuniu, obczajasz, szuraj piętą”, warczał na ludzi, gdy trafił tu dwa lata temu z blokowiska w Radomiu. Mówi klatkowo-hiphopowym językiem:
– Byłem roześmianym kolesiem z klatki schodowej, który siebie umiał wyrazić tylko slangiem, a tu ktoś mi wyjeżdża z jakąś emocją. „Po co on gada, co robił dziś i jak się dziś czuł?”, siedziałem na treningu i patrzyłem na tych ludzi jak na pacjentów. Na trzeci dzień przyjechała matka. Mówię: „Zabieraj mnie stąd, kobieto! Oni jakiegoś SENSU w życiu szukają, MORALNEGO wnioskowania, czujesz, kobieto?”. Kilka miesięcy czytał z kartki te bzdury z podpowiedziami w nawiasach: „Co się wydarzyło? (ktoś mi dokuczał, zrobił coś, czego nie lubię); jak byłeś zdenerwowany? (wściekły, wzburzony, umiarkowanie zły?)”. Każdy na ART kiedyś musi wstać. „Kamil, dzisiaj ty”, powiedziała trenerka. „Czuję się tu totalnie skoszony”, wtedy tylko tyle umiał wyrazić.
Kolejne spotkanie. – Miałem odegrać klasyczną scenkę z domu, która sprawia, że się we mnie gotuje. Na maksa wkurzała mnie matka, która wchodziła do pokoju z tym samym tekstem: „Wynieś śmieci”, i wywracała przy tym oczami, jakby mówiła: „Już z tobą nie mogę”. „Za chwile pójdę, tylko ten kawałek się skończy”, wyciągałem z ucha słuchawkę. Przychodzi drugi raz, a ja już nie mogę. Normalka, że jak sto razy słyszysz to samo, za sto pierwszym bierzesz talerz. Już nim chciałem rzucić, nagle musi być ta stopklatka – już sam nie wie, ile razy odegrał tę scenkę, zanim wykrztusił to z siebie: „Dobra, rozumiem tę kobietę”.
Każdy po „arcie” używa słowa „byłem”... – Mama mnie elegancko wychowywała. Ale od dzieciaka wszędzie mnie było pełno. Pedałowałem na rowerku wokół bloku i wszyscy mnie lubili, bo zawsze palnąłem coś śmiesznego, na przykład zapytałem na religii księdza, czy go swędzą jaja. Taki byłem fajny, że starsi z bloku zwrócili na mnie uwagę: „Chodź, młody, zajarasz”. Miałem 13 lat, do tego jeszcze piwko – spotęgowane uderzenie. Zaczęło brakować kieszonkowego, gdy przestałem się bawić w detal z narkotykami, bo ćwiara za 10 zł starczała tylko na dwie lufki. To kradłem. Potem rzuciłem szkołę i robiłem muzykę. Staliśmy ze starszymi w kapturach na klatce, a ponieważ na blokach było dość nudno, zaczęły się zadymy. „Zabiję cię”, powiedziałem do jednego kolesia.
Wtedy tu trafił. Kamil już skończył terapię. A ponieważ tak szybko dorastał, jest w pierwszej gimnazjum, choć powinien być w pierwszej liceum. W grudniu pojechał do domu na przepustkę. – Osiedle, jakie było, takie jest. Bloki odnowili, ale ludzie ci sami, wszyscy popłynęli. Mama też ciągle z tymi pytaniami: „Założyłeś kalesony, a skarpetki?”. Ale ja się zmieniłem. Mówię: „Kocham cię za to, że się o mnie troszczysz, ale nie założę kalesonów”. Ona wtedy się uśmiecha... Nauczyłem się tak obracać emocjami, żeby następnym razem się nie kotłowało. Wiem, że to trudne w rodzinach dogadać się i złączyć w jeden kwiatek, ale da się. Bez kitu. Bo ja to zrobiłem. Teraz normalnie chcę sobie żyć. Jak trzeba – nakłada kaptur i idzie na papierosa. Jutro rano znów szkoła, a po szkole od razu na myjnię. Do 23 Kamil myje samochody. Czasem ktoś zostawi w aucie dwie dychy, czasem szef podłoży piątkę, żeby sprawdzić. Mówił tym, co podbierali: „Nie róbcie tak, bo nie ma sensu”. Oni stracili robotę, on został.
– Bo jestem perfekcjonistą. Byłem nim wtedy, gdy robiłem źle. I będę teraz w tym, co robię dobrze. Są ludzie, którzy pewnie patrzą na te treningi: „Kurna, znowu coś wymyślili”, żeby gazety pisały, że w tym kraju coś robią z agresją. Nie poradziłbym sobie w świecie, gdybym był tamtym człowiekiem.
A jak się w Kamilu już zgromadzi za dużo, zaciska z tyłu pięść. Cały czas otwiera ją i zamyka.
Edyta Gietka