Jak mogłaby wyglądać telewizja dla dzieci
Rodzice nie zasypują telewizji alarmistycznymi listami. Wydaje nam się, że mamy rodzimą telewizję dla najmłodszych, bo niemal nigdy nie oglądamy jej tandetnych produkcji i nie wiemy, jak mogłaby wyglądać. Elektroniczne media zdejmują z nas obowiązek dozoru dzieci, a chociaż jest to “opieka” mocno problematyczna - z ulgą sadzamy dzieci przed telewizorem - pisze Joanna Olech w "Tygodniku Powszechnym".
Jakkolwiek jednak obojętna jest nam agitacja medialna, jakiej poddane są nasze dzieci, będziemy musieli zmierzyć się z jej skutkami. Dzieci wychowywane na talk-showach i sitcomach, żyjące sprawami (wirtualnych) dorosłych, pozbawione swojej cząstki medialnego tortu - telewizji solidarnej z ich potrzebami, mówiącej ich językiem o ich sprawach - to medialne sierotki, biedne i cudaczne. Wyobraźcie sobie ośmiolatka, któremu rodzice zamiast bajki podsuwają “Gazetę Dolnośląską”, “Wprost” i “Działkowca” - a będziecie mieli statystycznego dziecięcego widza telewizji publicznej.
Rower i hulajnoga
Raz na dwa lata miotam ciche obelgi pod adresem prezesów TVP, którzy z racji swojej dzieciofobii i konsekwentnego lekceważenia małych widzów zlewają mi się w jedną figurę Prezesa Aroganta. Raz na dwa lata odbywa się bowiem w Monachium światowy przegląd najlepszych programów dla dzieci i młodzieży pod nazwą Prix Jeunesse, a w ślad za nim - warszawska prezentacja kilkudziesięciu najlepszych produkcji światowych, zorganizowana przez Instytut Goethego.
Dopóki plon przeglądu nie trafiał do Polski - można było karmić się iluzją, że mamy jakąś ofertę telewizyjną dla dzieci, która spełnia europejskie standardy. Posiadacz hulajnogi może żyć w złudnym przekonaniu, że jest najszybszy z całej wsi, dopóki nie wyprzedzi go rowerzysta. Teraz pora zmierzyć się ze smutną konstatacją, że polska telewizja publiczna z całą premedytacją zaniechała produkcji godziwych programów dla dzieci i, jakkolwiek polityka ta była wynalazkiem poprzedniego prezesa, obecny nadal jej hołduje.
Co takiego szczególnego jest w festiwalu Prix Jeunesse, że frustruje on polskiego widza? Otóż dramatyczna różnica klas, a także prezentowana w konkursie odwaga i rzetelność realizatorów - u nas niepraktykowana. Obejrzane en masse programy z całego świata - od Chin, przez Japonię, Holandię, Niemcy, po USA - dają poczucie, że zrobione zostały prawdziwie profesjonalnie, z dbałością równą produkcji dla dorosłych. Programy edukacyjne, dokumentalne, rozrywkowe, a nawet kreskówki są emocjonującym widowiskiem, oglądający je dorosły widz nie ma poczucia, że pomylił seanse i trafił na poranek - śledzi rozwój akcji z wypiekami na twarzy, bo spektakl jest przedniej jakości.
Talent, nie budżet
Wspaniała kilkuminutowa miniatura holenderska “Knofje” zdobyła Grand Prix festiwalu. To zachwycająca historia o dziewczynce, która, założywszy papierową koronę, odgrywa rolę królewny. Wydaje rozkazy rodzicom i oni je spełniają. Tata i Mama podążają za córką w zabawie, aż do chwili, kiedy pojawia się pewna subtelna granica iluzji (pod postacią talerza brukselki) i władza królewny zostaje zawieszona.
Ta etiuda, zrealizowana najprostszymi środkami, stanowi dowód na poparcie tezy, że o jakości widowiska rozstrzyga nie budżet, tylko talent twórcy. Uniwersalny język filmowy, przesłanie czytelne dla ludzi wszystkich kultur, uroda filmu czyni z niego także pierwszorzędny towar eksportowy. Nasze upośledzenie w dziedzinie twórczości dla dzieci jest tym dotkliwsze, że prezentowane na Prix Jeunesse programy niejednokrotnie zrealizowane zostały bardzo tanio, co wytrąca dyżurny argument z rąk rodzimych nieudaczników.
Prościutkie animacje zrealizowane w domowym komputerze, edukacyjne zabawy z użyciem kilkunastu kostek cukru i jednej zafiksowanej kamery, kilkuminutowe sekwencje graficzne wykonane jednym tylko narzędziem - programy rozmyślnie proste, bo taka jest natura dziecięcej percepcji. Jednak ubóstwo środków nie idzie tu w parze z siermięgą intelektualną. Jeśli ktoś twierdzi, że naszej telewizji nie stać na animację - niech pogrzebie w internecie, gdzie roi się od śmiesznych kreskówek wyśmiganych w komputerze przez kilku- i kilkunastolatków.
Chińczycy przysłali na festiwal program złożony z krótkich filmików wideo, nadesłanych przez dzieci. Perspektywa dziecka za obiektywem domowej kamery jest zupełnie inna niż profesjonalnego kamerzysty - dzieci rejestrują scenę z małym braciszkiem wspinającym się po schodach, gniazdo jaskółki uwite w pokoju pod sufitem, szkolny wyścig “mrówek”. Nie filmują świata dorosłych - to zadanie dorośli sami wypełniają aż nadto skwapliwie - pisze Joanna Olech w "Tygodniku Powszechnym".