Historia"Jak ktoś leżał, to on musiał kopać" - ciemna strona Andrzeja Brychta

"Jak ktoś leżał, to on musiał kopać" - ciemna strona Andrzeja Brychta

W środowisku literatów debiutujących w połowie lat 50. normą były braki edukacyjne, ceniono natomiast wysoko umiejętności bokserskie. Szczególnie wyróżniali się pod tym względem poeci związani z dwutygodnikiem "Współczesność", a za największego zabijakę uchodził Andrzej Brycht (rocznik 1935). Upodobania do brutalnego zachowania Brycht przejawiał już od najmłodszych lat, o czym przekonała się najbliższa rodzina pisarza.

"Jak ktoś leżał, to on musiał kopać" - ciemna strona Andrzeja Brychta
Źródło zdjęć: © PAP/CAF | Andrzej Brycht

"W jednopokojowym mieszkaniu mieszkał razem z babcią i matką - opowiadał jego przyjaciel poeta Roman Śliwonik. - Babcia mu dokuczała i on po prostu postanowił pozbyć się babci trutką na szczury. Babcia jednak rozpoznała truciznę i wypluła, i w ten sposób ocalała. No, może i Andrzej ocalał, bo to nie wiadomo, jak by było dalej. Matka bardzo go kochała, nie uwierzyła, że synek truł babcię, chociaż Andrzej powiedział, że naprawdę chciał ją otruć. Zresztą on wiele rzeczy mógłby zrobić dla pieniędzy. Taki był. Taki był zdolny i gotowy na wszystko".

Kryminalna młodość

Jako nastolatek trafił do Oficerskiej Szkoły Artylerii w Koszalinie, zrobił tam małą maturę, ale usunięto go za pobicie pewnego kaprala. Powrócił do Łodzi, gdzie pracował jako kopacz w elektrociepłowni, niebawem też się ożenił i w wieku 20 lat został ojcem.

Miesiąc po ślubie po raz pierwszy trafił do więzienia, dostał wyrok za próbę rozboju. Karę zamieniono mu na służbę w Wojskowym Korpusie Górniczym i skierowano go do kopalni w Nowym Bytomiu. Tam zauważono, że kiedyś uprawiał boks, w związku z czym powołany został do reprezentacji korpusu. Miał wielki talent i niebawem zdobył wicemistrzostwo Śląska w wadze półciężkiej. Finał przegrał przez dyskwalifikację, bo podobno podczas walki pogryzł swojego przeciwnika...

Po zakończeniu sezonu powrócił do pracy pod ziemią, z czym nie mógł się pogodzić. Zdezerterował (Korpus Górniczy był jednostką paramilitarną), a gdy został zatrzymany, w areszcie usiłował popełnić samobójstwo. Skierowano go na obserwację do szpitala psychiatrycznego, po czym uznano za niezdolnego do dalszej służby. Powrócił do Łodzi, do żony i dziecka, gdzie przez pewien czas żył w "kurewskiej nędzy". Miał z niej wyjść dopiero dzięki literaturze.

Brycht zaczął pisać jeszcze w szkole, zadebiutował wierszem "Biblioteka" na łamach "Dziennika Łódzkiego", ale prawdziwe uznanie przyniosła mu współpraca ze "Współczesnością". Szybko też zaadaptował się w zespole redakcyjnym czasopisma.

"Nasza para - wspominał Śliwonik - chudy w okularach i gruby z pryszczami w drucianych okularach, była zbyt ponętną parą, żeby jej nie pobić, szczególnie w Bristolach, Kameralnych, Harendach i tak dalej. Oczywiście dostawali od nas, bo byliśmy lepsi. Brycht po prostu nokautował [przeciwników] regularnie. Poza tym w bójce Brycht był łobuzem. On mówił, że wychował się na Bałutach i jak ktoś leżał, to on musiał kopać i dochodziło między nami do scysji, bo ja byłem inaczej wychowywany. Jeśli przeciwnik leży, to już należy go zostawić. Brycht mówił: 'Nie, bo wstanie i odda'".

Podobno gdy członkowie redakcji "Współczesności" zasiadali w lokalu, "w powietrzu czuć było groźbę fizycznego gwałtu". I nie była to konfabulacja, gdyż literaci z tego kręgu naprawdę potrafili być niebezpieczni. Janusz Minkiewicz wszedł kiedyś do Harendy wkrótce po tym, jak wizytę złożyła tam ekipa Brychta. Lokal przypominał pobojowisko: poprzewracane stoły, zerwane zasłony, poturbowani i pokrwawieni goście. A szatniarz spokojnie tłumaczył, że to "młodzi lirycy ze 'Współczesności' wpadli jacyś nie w sosie".

Następca Hłaski

Brycht okazał się wyjątkowo utalentowanym autorem - wysoko ceniono jego wiersze, natomiast opowiadania uznawano za wybitne. Szybko też zdobył opinię następcy Marka Hłaski, a niektórzy uważali wręcz, że już przerósł mistrza.

Pan Andrzej pisał o tym, co znał z autopsji. Były to "opowiadania zgrzebne, całe zbudowane z potocznej mowy ulicy, zaludnione przez ferajnę". Do tego minimalny komentarz autorski, podkreślający "gołą prawdę bez woalu". Andrzej dysponował naturalnym talentem budowania nastroju, a do tego "miał nieomylne wyczucie słowa, kilka mu starczało, żeby zbudować obraz".

Ogromny sukces przyniósł mu tom opowiadań "Suche", znakomite recenzje zebrał również wydany w tym samym czasie tomik poetycki "Czas bez Marii". Brychta przyjęto do Związku Literatów Polskich (legitymację wręczył mu osobiście Jarosław Iwaszkiewicz), a ukoronowaniem jego pozycji była prestiżowa nagroda szwajcarskiej Fundacji im. Kościelskich. Razem z nim uhonorowano wtedy Sławomira Mrożka.

Nie odrzucał żadnego zlecenia, które mogło mu przynieść pieniądze. Nie było dla niego barier politycznych czy obyczajowych, liczył się tylko zarobek. W tym czasie rozpadło się też jego małżeństwo, gdyż poza alkoholem również "lubił panienki". Zarabiał gdzie tylko się dało, co ułatwiała mu łatwość pisania. Twierdził, że przez godzinę potrafi napisać felieton, za który otrzymuje równowartość dwóch dniówek pracy robotnika. Do tego dochodziły jeszcze wieczory autorskie, za które inkasował najwyższe stawki.

Zawsze miał słabość do samochodów - jego pierwszym pojazdem był używany citroen BL-11, następnie przywiózł z RFN bmw 2600. Jego kolejnym pojazdem był nowy (!) alfa romeo, na który dostał przydział z puli premiera Cyrankiewicza.

Popularność miała jednak również swoje złe strony. Brycht źle znosił krytykę, w 1958 r. na wspólnym spotkaniu ze Śliwonikiem i Stanisławem Grochowiakiem pobił mężczyznę, a kilka lat później złamał szczękę (w dwóch miejscach!) pewnemu studentowi, który zarzucił mu brak oryginalności w twórczości. Za każdym razem trafiał do więzienia, ale po interwencjach środowiska literackiego wychodził na wolność.

Na szczycie

Lato 1965 r. pan Andrzej spędził w Domu Pracy Twórczej w Oborach. Ciężko tam pracował, zajmując się przeróbką jednego ze swoich wcześniejszych opowiadań. Znacznie je rozbudował, dodał też chwytliwy tytuł, a efekty jego pracy przeszły najśmielsze oczekiwania. "Dancing w kwaterze Hitlera" miał siedem wydań w ciągu czterech lat, niezwłocznie też zakupiono prawa do jego sfilmowania.

Zadowolone były również władze, ponieważ utwór zawierał wyraźne akcenty antyniemieckie, co doskonale wpisywało się w ówczesną politykę ekipy Gomułki. W tamtych latach oficjalna propaganda straszyła społeczeństwo niemieckimi odwetowcami spod znaku ziomkostw Huberta Czai i Herberta Hupki, zatem proza Brychta była w kręgach partyjnych mile widziana. A dodatkowo pan Andrzej wypowiadał się krytycznie na temat bananowej młodzieży, co również podobało się towarzyszom z Komitetu Centralnego. "Brycht umacniał swoją pozycję z cwaniacką przebiegłością - wspominał Marek Nowakowski. - Wiedział, że kurki z forsą są w jednym ręku i łatwo mogą zostać zakręcone. [...] Widywano go z redaktorami ważnych czasopism, wziętymi publicystami, autorami komentarzy z pierwszych stron gazet, korespondentami zagranicznymi. Darzyli go sympatią, obsypywali komplementami za dokonania twórcze. Cenił ludzi wpływowych i bogatych".

Dziwne, ale entuzjazm dla osiągnięć Brychta podzielały także środowiska emigracyjne. Radio Wolna Europa wyróżniła "Dancing w kwaterze Hitlera", a paryska "Kultura" uznała go za "dokument wstrząsający i pełny prawdy, jak każde dzieło wybitnego talentu". Brychta porównywano do Sołżenicyna czy Alberta Camusa...

Efekty finansowe przeszły najśmielsze oczekiwania, jego dochody roczne przekroczyły sumę 150 tys. zł, podczas gdy średnia miesięczna płaca wynosiła wówczas niespełna 2 tys. zł...

Raport z Monachium

Przychylność władz miała jednak swoją cenę. W grudniu 1966 r. otrzymał od swojego niemieckiego tłumacza zaproszenie do Monachium, a niedługo po powrocie z Bawarii w warszawskiej "Kulturze" zaczęły ukazywać się jego reportaże pod wspólnym tytułem "Raport z Monachium", kilka miesięcy później pojawiła się zaś ich edycja książkowa. Publikacja napisana była świetnie, ale jednocześnie wywoływała jakiś opór - mówił Ernest Bryll. "Cała ta rzeczywistość oparta jest na tym, że trzeba nienawidzić, bo tekst jest mocno antyniemiecki i faszyzm miesza się z niemieckością. Grała na dość prymitywnych, [wprawdzie] zrozumiałych, ale prymitywnych uczuciach ludzi i co ciekawe, ludzie stawali dęba wobec tego. Chociaż 'Raport' robił wielkie wrażenie".

Książka miała trzy wydania w ciągu dwóch lat i osiągnęła nakład ponad 400 tys. egzemplarzy (trafiła też do kanonu lektur szkolnych). To jednak nie wszystko, bo aktor Ryszard Filipski zaadaptował ją na potrzeby swojego teatru Eref-66 i objeżdżał kraj z przedstawieniami. Ukoronowaniem całej tej histerii propagandowej była emisja inscenizacji Filipskiego w ramach Teatru Telewizji.

Autor ukazał RFN jako kraj ludzi pałających żądzą zemsty za przegraną wojnę i odebranie im Śląska oraz Pomorza. Dla pisarza wszyscy Niemcy byli neohitlerowcami, a za niebezpiecznych uważał nawet studentów tamtejszych uczelni, albowiem... zanadto przykładali się do nauki. Doszło nawet do tego, że przed publikacją reportaży w warszawskiej "Kulturze" redakcja usuwała najbardziej agresywne fragmenty, uważając, że autor za bardzo mijał się z prawdą.

"Płynął na falach sukcesu - wspominał Nowakowski. - Podchodzi do kasowych okienek w redakcjach i wydawnictwach. Wypłacają mu pliki nowiutkich banknotów, obciśniętych banderolami. Pakuje do teczki, jeden plik w kieszeń, bieżące wydatki, wyjaśnia. Idzie sobie ulicą i wszystko takie łatwe, dostępne, każda zachcianka, cały świat u stóp. Śmieszył tym apetytem na forsę".

TW "Gerard"

Przed wyjazdem do Monachium, na przełomie listopada i grudnia 1966 r., do Brychta zgłosili się funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa. Pisarz okazał pełną gotowość do współpracy, a gorliwością zaskoczył nawet swoich rozmówców. Gdy w Radiu Wolna Europa zaczęły się pojawiać krytyczne audycje na jego temat, poprosił o udostępnienie mu taśm z nasłuchu. Szybko przestał być kontaktem operacyjnym SB i został jej tajnym współpracownikiem. Przyjął pseudonim Gerard i załatwiał przy okazji osobiste porachunki. Donosił na swoich oponentów, a nawet na ludzi, którzy krytykowali go podczas spotkań autorskich.

"Nasz kontakt, omawiając swój wieczór literacki - relacjonował ppor. Dudziński - nie krył swojego oburzenia w odniesieniu do występujących na nim przedstawicieli grupy 'komandosów', używał wobec nich pogardliwych określeń, uważając, że za dobrze się im powodzi [...]. Stwierdził, że tego typu podrostków należałoby zatrudnić fizycznie".

W środowisku artystycznym nie był zresztą wyjątkiem, bo przypadki donosicielstwa były w nim na porządku dziennym. Wprawdzie artystów z reguły zmuszano do współpracy za pomocą szantażu lub innych form nacisku, jednak skala zjawiska zaskakiwała nawet pracowników resortu.

"Pamiętam, że bywałem dosyć często w SPATiF-ie - mówił dziennikarz Andrzej Roman - i [pewnego dnia, gdy] siedzieliśmy przy stolikach, wszedł mój kolega, który pracował w SB, o czym już zresztą wszyscy wiedzieliśmy. On był od finansów w tej firmie i on [nagle] do mnie: 'Słuchaj, co tu się dzieje?'. Ja mówię: 'Co jest?'. On: 'Tu pełno naszych ludzi. Tu siedzą i wszyscy są od nas'. I tak się okazało, [że] tych 30 pozostałych facetów to było z tego resortu. Sami artyści". Ucieczka

Brycht tak bardzo zasmakował w honorach i splendorach, że w ogóle przestał już pisać. Oczywiście wciąż dostawał tantiemy autorskie, ale głównym źródłem jego utrzymania stały się wieczory autorskie. Otrzymywał za nie wysokie honoraria, sięgające tysiąca złotych za spotkanie (w 1970 r. średnia krajowa płaca wynosiła 2235 zł).

"Palił mu się grunt pod nogami - wspominał Zbigniew Irzyk. - Wszystkie wydawnictwa chciały go drukować, brał więc zaliczki, przepuszczał forsę i nie wywiązywał się z zamówień. Pożyczał również od osób prywatnych, od Iredyńskiego, Iwaszkiewicza. Ścigały go też liczne panie - był wielkim kobieciarzem. [Także] panowie, których pobił, obraził".

Wraz z nową żoną wypłynął w rejs do portów Morza Śródziemnego, po czym zszedł ze statku we włoskim porcie La Spezia. Po kilku miesiącach dostał wizę emigracyjną do Kanady i ostatecznie wylądował w Toronto. W tym czasie rozpadło się też jego małżeństwo. Miał 37 lat i praktycznie wszystko zaczynał od zera.

Karierę zawodową zaczął od posady bramkarza w klubie ze striptizerkami, potem pracował jako ogrodnik i operator wtryskarki. Uzyskał zawodowe prawo jazdy. W ciągu dnia rozwoził materiały budowlane, a potem pasażerów miejscowych linii lotniczych, natomiast wieczorami usiłował pisać. Ożenił się po raz kolejny, tym razem jego wybranką została emigrantka z Polski Krystyna Żaglińska. Absolwentka filologii klasycznej, która za oceanem ukończyła studia bibliotekarskie, miała pozytywny wpływ na Brychta. Wynajęli ładne mieszkanie, jeździli na wakacje na Jamajkę i do zachodniej Europy, wydawało się więc, że pisarz osiągnął wreszcie na emigracji upragnioną stabilizację.

Jednak gdy tylko dostał od osiadłego w Kanadzie reżysera Tadeusza Jaworskiego propozycję pisania scenariuszy do serialu "Proces Jezusa", natychmiast porzucił pracę kierowcy. Uważał się za pisarza, który ma jeszcze wiele do powiedzenia, a praca przy serialu miała być pierwszym krokiem na jego drodze powrotu do literackiej elity.

Początkowo wszystko wyglądało bardzo dobrze - otrzymał wysoką zaliczkę (20 tys. dol. kanadyjskich), pojawiła się również oferta wydania książki opartej na scenariuszach. Niestety, chociaż serial w końcu powstał, nie okazał się sukcesem. A podczas pracy nad filmem Brycht zdążył poróżnić się zarówno z Jaworskim, jak i z resztą ekipy. Napisał jednak dwa dłuższe opowiadania ("Zmienna ogniskowa" i "Hubris"), a jedno z miejscowych wydawnictw zaryzykowało wydanie pierwszego z nich. Sprzedało się poniżej tysiąca egzemplarzy, co oznaczało całkowitą klęskę wydawniczą.

Odszedł od żony, a kolejna partnerka urodziła mu dziecko. Otrząsnął się jednak z literackiego marazmu, planował nowe książki, zaczął nawet zaciągać pożyczki zabezpieczone na prawach autorskich od nienapisanych jeszcze książek.

Powrót

W 1984 r. "Twórczość" opublikowała "Hubris", co oznaczało zgodę cenzury na wydawanie Brychta w kraju. Miał nadzieję, że będzie mógł odwiedzić Polskę. Chciał zobaczyć matkę, niepokoił się też o pierworodnego syna Norberta, perkusistę jazzowego. Przy wszystkich swoich wadach do tych dwojga ludzi czuł autentyczne przywiązanie. Na łamach "Twórczości" pojawiła się "Zmienna ogniskowa", a wznowiona w 1985 r. warszawska "Kultura" opublikowała opowiadanie "Nawet kamień".

W 1986 r. w kraju ukazała się jego pierwsza od lat książka, "Opowieści z tranzytu". Otrzymał za nią równowartość tysiąca dolarów. Wkrótce dostał polski paszport konsularny i we wrześniu 1987 r. wylądował na warszawskim Okęciu. Od chwili jego wyjazdu upłynęło ponad 16 lat. Chyba nie do końca wiedział, co właściwie dzieje się nad Wisłą. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że właśnie upada komunizm, a PRL odchodzi w przeszłość. Nie rozumiał również, dlaczego pisarze znaleźli się po dwóch różnych stronach barykady i skąd wziął się podział na literatów reżimowych i opozycyjnych. Ogłaszał jednak publicznie, że zamierza osiąść w kraju i powrócić do literatury.

Pokazał się jeszcze w telewizji, zapowiedział, że niebawem przyjedzie ponownie i odleciał do Kanady. Powrócił już po trzech miesiącach, gdy do szpitala trafiła jego matka. Do Polski ciągnęła go zresztą jeszcze jedna sprawa, podczas poprzedniego pobytu nawiązał bowiem romans ze swoją własną synową (!), którą "odbił" pierworodnemu Norbertowi.

Napisał wówczas "Instynkt mordercy" - historię byłego boksera, który po wielu latach powraca do kraju. Sprzedał również prawa do powieści "Sandra", utwór jednak ukazał się pod pseudonimem. Książkę reklamowano bowiem jako kryminał, ale w rzeczywistości był to utwór pornograficzny, w którym pojawiali się wszelkiej maści zboczeńcy seksualni z nekrofilami na czele.

Udało mu się jeszcze raz skupić na sobie uwagę rynku wydawniczego, gdy pod swoim nazwiskiem opublikował "Azyl polityczny" - ostry pamflet na polską emigrację. Najwyraźniej Brychtowi po raz kolejny zabrakło wyczucia, bo w kraju nie było już politycznego popytu na opluskwianie paryskiej "Kultury" czy Radia Wolna Europa.

Książka wywołała skandal, nie ukazała się jej kontynuacja, a Brycht odleciał do Kanady, gdzie po raz kolejny wywrócił do góry nogami całe swoje życie. Związał się z młodszą o kilkanaście lat psycholog Lucy McGlynn, która miała zostać kolejną panią Brycht. Przez pewien czas prowadził względnie spokojne życie, pracując jako kierowca autobusu i zadowalając się stabilizacją u boku nowej partnerki.

Po raz ostatni pojawił się nad Wisłą w 1992 r. Prowadził rozmowy z wydawnictwem BGW na temat "Nowego raportu z Monachium", jednak umowy nie sfinalizowano z powodu zbyt wygórowanych żądań autora. I wówczas chyba ostatecznie zrozumiał, że jego czas jako pisarza dobiegł końca. Powrócił na drugą półkulę, niebawem zresztą zachorował na nieuleczalny rodzaj nowotworu. Kilka tygodni przed śmiercią wykasował pamięć komputera, spalił również wszystkie wydruki, notatki i rękopisy. Nie chciał, by pozostało cokolwiek z tego, co pisał w ostatnich latach. Zmarł 8 marca 1998 r. i został pochowany na cmentarzu w Hamilton.

"Ostatniego polskiego wieczoru w SPATiF-ie powiedział mi, że wszystko tam odrobi - pisał po śmierci Brychta Marek Łukasiewicz. - Nie odrobił niczego. Pracował jako kierowca i pisał nieudane książki. Naprawdę pisać umiał tylko w Polsce i o Polsce. [...] Jeszcze jeden zmarnowany los, który nie figuruje na oficjalnej liście strat".

Sławomir Koper, Historia do Rzeczy

Źródło artykułu:Historia Do Rzeczy
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)