PublicystykaJacek Żakowski: Za, a nawet przeciw sobie

Jacek Żakowski: Za, a nawet przeciw sobie

- PO od lat jest jak grzybiarz, który zgubił się w lesie. Zbiera sporo niezłych grzybów, ale nie wie, którędy do domu. Wyborcy czują, że Platforma kręci się w kółko i to dlatego nie chcą jej poprzeć, a nie dlatego, że zbiera muchomory – pisze dla Wirtualnej Polski Jacek Żakowski. Publicysta, zastanawia się, jak doszło do tego, że rząd, który „dał tak dużo w tak krótkim czasie”, w zamian nie dostał do niczego. Dziennikarz wylicza, dlaczego Platforma wciąż traci w notowaniach, odpowiada na pytanie, czym różni się Ewa Kopacz od Donalda Tuska i wyjaśnia, co muszą zrobić partia, rząd i premier, by PO odzyskała zniechęconych do siebie wyborców.

Jacek Żakowski: Za, a nawet przeciw sobie
Źródło zdjęć: © PAP | Radek Pietruszka
Jacek Żakowski

18.06.2015 | aktual.: 19.06.2015 01:19

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

- PO od lat jest jak grzybiarz, który zgubił się w lesie. Zbiera sporo niezłych grzybów, ale nie wie, którędy do domu. Wyborcy czują, że Platforma kręci się w kółko i to dlatego nie chcą jej poprzeć, a nie dlatego, że zbiera muchomory – pisze dla Wirtualnej Polski Jacek Żakowski. Publicysta zastanawia się, jak doszło do tego, że rząd, który „dał tak dużo w tak krótkim czasie”, w zamian nie dostał niczego. Dziennikarz wylicza, dlaczego Platforma wciąż traci w notowaniach, odpowiada na pytanie, czym różni się Ewa Kopacz od Donalda Tuska i wyjaśnia, co muszą zrobić partia, rząd i premier, by PO odzyskała zniechęconych do siebie wyborców.

Czy Ewa Kopacz popełniła błąd zbiorowo zwalniając ministrów? Moim zdaniem - nie. Czy źle zrobiła wymuszając dymisję marszałka Sikorskiego? Uważam, że dobrze. Czy rząd słusznie zdecydował się na podwyżki w budżetówce i nieco większą płacę minimalną? Sądzę, że bardzo słusznie. Czy min. Kidawa-Błońska jest złą kandydatką na marszałka sejmu, a poseł Wałęsa słabym kandydatem na szefa Instytutu Obywatelskiego? Moim zdaniem to bardzo dobre kandydatury. Dlaczego wszystkie te poważne koncesje na rzecz powszechnych oczekiwań ani trochę nie pomogły Platformie, a nawet wzmocniły falę krytyki i niechęci zalewającą rząd? W polityce rzadko się zdarza, by ktoś dał tak dużo w tak krótkim czasie i w zamian niczego nie dostał.

Może więc Pani Premier wciąż dała za mało? Może gdyby płaca minimalna wzrosła nie o 100, a o 200 złotych, i gdyby posady straciło nie trzech, a sześciu ministrów, Platforma zyskałaby więcej? Nie sądzę. A nawet przypuszczam, że byłoby jeszcze gorzej. Nie chodzi o to, że Polacy tego nie chcieli, tylko o to, że nie chcą w taki sposób dostawać. Największym problemem PO jest fakt, że inaczej dawać nie umie. Bo dawać trzeba umieć. W polityce nieumiejętne dawanie jest gorsze niż zabieranie.

Jak się poważnie przyjrzeć ostatnim siedmiu latom, trudno nie zauważyć, że rząd PO był najbardziej prospołecznym, prorównościowym, wrażliwym socjalnie, a jednocześnie sprawnym gospodarczo rządem III RP. Może poza krótkimi rządami Marka Belki. Od waloryzacji emerytur, która za Tuska zaczęła uprzywilejowywać słabszych, przez powszechne i tanie przedszkola, orliki, WF i zajęcia artystyczne w szkołach, wzrost wydatków na zdrowie, darmowe podręczniki, podwyżki dla nauczycieli (które zapewniły realną stabilność ich dochodów), dłuższe urlopy rodziców, szkołę dla sześciolatków, po nowe formy wsparcia młodych przedsiębiorców, twórców, naukowców... Tylko jakoś nikt tego nie zauważył.

Jak to się stało, że rząd, który zrobił "dla ludzi" więcej, niż inne, nie jest za to chwalony, a nawet mało kto go z tym kojarzy? Dlaczego tak nieliczne osoby będą o tym wszystkim pamiętały, idąc na październikowe wybory?

W Platformie dominuje wiara, że to skutek słabości rządowego i partyjnego piaru. Jedni twierdzą, że ministrowie i politycy PO za rzadko o tym mówili. Inni, że partia wynajęła zbyt mało internetowych trolli i za słabo korumpowała media, by entuzjazm dla jej prospołecznych działań mógł się udzielić wyborcom. Na moje oko ministrowie chwalili się za dużo, a bardziej aktywni trolle i pismacy raczej by zaszkodzili.

Problem PO nie jest techniczny, ani propagandowy. Jest dużo poważniejszy. Jest to problem ideologiczny, tożsamościowy i trochę językowy. W istocie chodzi o zasadniczy deficyt samoświadomości. O brak odpowiedzi na pytanie: "kim jestem, czego chcę i do czego zmierzam?".

Nic nie wskazuje, żeby PO umiała odpowiedzieć kim/czym jest i dokąd zmierza. Tylko na pytanie "czego chcę" jest odpowiedź. Platforma - jak każda partia - chce władzy. To za mało, by zachęcić wyborców i zmotywować działaczy. By zdobywać głosy, trzeba chcieć czegoś, czego chce istotna grupa obywateli.

Historycznie PO ma dwa zasadnicze nurty. Liberalny i konserwatywny z różnymi odcieniami. Dekadę temu dobrze się one składały w promodernizacyjny konserwatywny liberalizm typu reaganowsko-thatcherowskiego.

Kiedy PO doszła do władzy, okazało się, że jej radykalny liberalizm i tradycjonalistyczny konserwatyzm nie rymują się dobrze z rządzeniem, z podtrzymaniem wzrostu, z utrzymaniem władzy w warunkach kryzysu i szerzej w realiach europejskich początku XXI w. Michał Boni mówił, wtedy, że trzeba więcej Finlandii w Irlandii (czyli więcej społeczeństwa - mniej rynku, więcej wspólnoty - mniej rywalizacji). Ale inni nie chcieli tego za nim głośno powtarzać.

Premier Tusk zaczął jednak odchodzić od liberalno-konserwatywnego programu i już w pierwszej kadencji wybrał klasycznie centrowy pragmatyzm, czyli "ciepłą wodę w kranie". Intelektualnie, ideologicznie, tożsamościowo PO nigdy jednak tej zmiany nie skonsumowała. A zwłaszcza nigdy jej nie nazwała. Irlandia (wraz z irlandzkim cudem) znikła z retoryki PO, ale Finlandia nigdy nie stała się otwarcie deklarowanym wzorcem. Politycy PO często mówili, że są liberałami lub konserwatystami, ale nie było jasne, co z tego - poza obyczajowym tradycjonalizmem - wynika.

Donald Tusk opisał nowy wybór mówiąc "jak ktoś ma wizje, niech idzie do lekarza". Tak zaznaczył dystans wobec nieżyciowych sporów. W praktyce skazało to PO na niewdzięczność wyborców.

Pedagodzy i psychologowie wiedzą, że zauważamy i zapamiętujemy głównie te informacje, które pasują do skryptu poznawczego, czyli obrazka, który mamy w głowie. To, co odstaje od skryptu, ignorujemy albo zapominamy, żeby uniknąć przykrego uczucia wywoływanego przez tzw. dysonans poznawczy, albo dlatego, że nie mamy gdzie tego przykleić. Chyba, że jakaś informacja odstaje bardzo radykalnie. Wtedy dysonansu nie da się zignorować i reagujemy agresją.

PO się zmieniła, ale unikała zadeklarowania tej zmiany. Na obrazku - w głowach obywateli - była wciąż partią liberalno-konserwatywną. Jej liczne prospołeczne decyzje do niego nie pasowały i wciąż nie pasują. Choćby politycy, trolle, wynajęci pismacy nie wiem ile na ich temat trąbili, jednym uchem wpadną, a drugim wypadną, bo nie mają się do czego w ludzkich głowach przykleić. Żeby się przykleiły, trzeba by zmienić obrazek. Tusk tego nie chciał, a PO do dziś bardzo się tego boi, bo szukanie nowej autodefinicji rozpętałoby wojnę domową w partii i skonsternowałoby jej elektorat. Trzeba by dużego intelektualnego i retorycznego wysiłku, żeby nowy obrazek zbudować, ubrać w proste słowa, efektywnie przekazać wyborcom i obronić przed atakiem z wielu stron.

Objawy niewdzięczności wyborców spowodowanej puszczaniem mimo uszu wywołujących dysonans informacji o prospołecznych działaniach PO nie sąjednak jedynym bolesnym skutkiem nieskonsumowania przez liderów Platformy programowej zmiany. Gorsze było nazwanie przez Leszka Balcerowicza tej zmiany przy okazji wielkich sporów o OFE i aktywną politykę przemysłową propagowaną przez Jana Krzysztofa Bieleckiego.

Zarzucając Platformie socjalizm i etatyzm Leszek Balcerowicz wywindował dysonans poznawczy na poziom, którego wyborcy nie mogli już zignorować. Skrypty poznawcze elektoratu PO pokazywały partię liberalno-konserwatywną, a Balcerowicz grzmiał o etatystycznym socjalizmie. Tusk nosił się z decyzjami tak długo i tak uparcie unikał odpowiedzi na zarzut Balcerowicza, że wywołana nierozwiązanym dysonansem (deklarowany liberalizm/ zarzucany socjalizm) agresja wobec rządu i partii zdążyła ogarnąć dużą część elektoratu PO. Niechęć do przedstawienia wizji oznaczała podtrzymanie nieaktualnego skryptu, do którego nowa polityka nijak nie pasowała. Zgodnie z podstawowymi prawami uczenia się, tylko ten radykalny, wywołujący silne negatywne emocje dysonans na dobre utkwił w emocjonalnej pamięci wyborców. Więź sympatii i zaufania została zerwana. Po konfrontacji z Balcerowiczem i jego zarzutami Platforma straciła sympatyków. Zostali jej tylko obrońcy - przed jeszcze gorszym PiS-em.

Zostając premierem Ewa Kopacz miała szansę przedstawić nowy obrazek, dać zwolennikom PO nowy skrypt poznawczy, wpisać w niego prospołeczną politykę Tuska i likwidując dysonans odbudować pozytywną relację z wyborcami. Ale nie chciała albo umiała dać polityce i ideowym wyborom PO nowego imienia. Podobnie jak Tusk, nie opowiedziała ewolucji partii od liberalnego konserwatyzmu do pragmatycznego, chadeckiego centrum.

Drugą szansę pani premier miała po wyborach prezydenckich, kiedy rząd złożył pakiet obietnic socjalnych. Ale też z niej nie skorzystała. Kosztowne (choć słuszne ekonomicznie) obietnice, jak poprzednio zawisły w powietrzu i nie wkleiły się w świadomość wyborców. W liberalno-konserwatywnym skrypcie mogły być tylko garścią populistycznych koncesji wyborczych. A jeśli się w świadomość wyborców wkleiły, to jako próba kupienia głosów, a nie jako dar, za którym stoi przekonanie rządu, że tak zrobić należy. Niewiele głosów osób zorientowanych socjalnie mogło to Platformie przysporzyć, a wielu krytycznych wobec socjalnej polityki wyborców na dobre zniechęciło.

Trzecią szansę pani premier miała ogłaszając zbiorową dymisję ministrów. Mogła ją przedstawić jako kolejny wyraz ideowej integralności PO, nazwać obrazek uzasadniający dymisje, potwierdzić trafność powszechnej krytyki nuworyszowskich obyczajów ministrów. Ale zaprezentowała decyzję jako wyraz wyborczej taktyki. Jakby zależało jej głównie na przekonaniu aparatu partii, a nie społeczeństwa. Zamiast poprawić wizerunek Platformy i własny, jeszcze go pogrążyła prezentując siebie jako gracza, który kolegów wyrzuca jak balast, żeby zachować władzę. Trudno o motywację mniej budzącą sympatię i szacunek.

Kilka dni, jakie upłynęły między dymisjami i nominacjami mogło jeszcze odwrócić tendencję. Gdyby nowi ministrowie byli silnymi tożsamościowymi znakami pomagającymi wyborcom stworzyć nowe ideowe skrypty dla PO, rząd mógłby donieść do celu zbierane latami grzyby socjalnej polityki i umieścić je w świadomości wyborców. Ale znów górę wzięła technokratyczna wizja sprawowania władzy. Temu świeczkę. Tamtemu ogarek. Nie wiadomo w imię jakiej racji. Prospołeczny pragmatyzm Platformy został jeszcze raz ukryty za obrazem koniunkturalnej gry pozbawionej jakiegokolwiek sensu poza utrzymaniem władzy. To się mało komu podoba. Nawet ci, którzy to akceptują w imię mniejszego zła, nie bardzo mogą wzbudzić w sobie entuzjazm dla takiej polityki.

Dla Ewy Kopacz była to zapewne już ostatnia szansa odwrócenia negatywnej tendencji i poprowadzenia Platformy do zwycięskich wyborów. Ale nie była to jeszcze ostatnia szansa PO.

Nie jest taką szansą konwencja programowa, która ma się zebrać w sobotę. Cokolwiek miłego PO tam zapowie, pozostanie pytanie, jak sklei się to z obrazkiem Platformy w głowach elektoratu? Bez nowego obrazka PO nie ucieknie z groźnej równi pochyłej, po której od tygodni jedzie z coraz większą prędkością. Ewa Kopacz zmarnowała zbyt wiele okazji, by teraz mogła w sposób wiarygodny i przekonujący opowiedzieć wizję swojej polityki. To nieodwracalne.

Ewa Kopacz nie jest jednak politykiem, który miałby rację mówiąc "partia to ja". Tak mógł o sobie myśleć Donald Tusk. Tak może myśleć Jarosław Kaczyński czy Paweł Kukiz. W przypadku Ewy Kopacz (podobnie jak w przypadku Leszka Millera) bliższe prawdy byłoby dziś zdanie: "partia albo ja". W tym sensie PO wciąż jeszcze - przynajmniej do soboty - ma szansę złapać przed wyborami wiatr w żagle.

Jeśli nowe programowe propozycje Platformy uwiarygodni propozycja nowego szefa rządu, wyborcy, którzy chyba już zaczynają rozumieć zagrożenia związane z wizją ewentualnego jesiennego sukcesu Kukiza i PiS-u, mogą zacząć wracać do PO. Nie musi się to wiązać ze zmianą szefa partii. Przez ćwierć wieku nie zawsze szefowie partii byli premierami lub kandydatami na urząd premiera. Mazowiecki, Olszewski, Marcinkiewicz, Cimoszewicz, Buzek, Suchocka, Belka nie byli liderami formacji, w imieniu których kierowali rządami. Rokita był kandydatem PO na premiera nie będąc szefem partii. Powrót do tego modelu jest dziś ostatnią szansą PO na pozostanie u władzy.

Platforma ma wiele niezużytych twarzy, które mogą dać jej szansę na doniesienie koszyka dokonań do celu, opowiedzenie wyborcom obrazka pasującego do partyjnej rzeczywistości i rozwiązanie groźnego dysonansu, który wciąż narasta. Dla Ewy Kopacz nie musi to oznaczać przyznania się do porażki. Może ona pozostać szefem partii i zająć się wyborami. Ale jeśli zdecyduje się pozostać premierem, żadne sztuczki ani polityczne koncesje już jej nie uratują przed klęską. I niezłe grzyby ośmioletniego politycznego dorobku skisną jej w koszyku.

Jacek Żakowski dla Wirtualnej Polski

Jacek Żakowski (ur. 1957) - publicysta "Polityki", kierownik Katedry Dziennikarstwa Collegium Civitas, autor piątkowych "Poranków TOK FM", kilkunastu książek i programów TV. "Dziennikarz Roku 1997", laureat m.in. Superwiktora, dwóch Wiktorów i nagrody PEN Clubu, nagrody im. Eugeniusza Kwiatkowskiego. Członek Towarzystwa Dziennikarskiego i Rady Funduszu Mediów.

Komentarze (372)