Jacek Żakowski: Duda nie wie o co pytać. Kaczyński pytać nie zamierza
Andrzej Duda ma tysiąc procent racji, że Polska potrzebuje konstytucji na miarę XXI wieku. Ale nie ma pomysłu na miarę swoich hucznie ogłoszonych przed rokiem aspiracji. Kluczem do pomyślnej przyszłości Polaków i Polski nie jest ani dziewiętnastowieczny niemiecki system kanclerski, którego chce PiS, ani osiemnastowieczny amerykański system prezydencki, którego chce prezydent.
27.04.2018 06:58
Z uroczystej prezydenckiej mowy na Stadionie Narodowym wynika właściwie tylko jedno. W sprawie konstytucji prezydent jest podwójnie bezradny. Politycznie i intelektualnie. Zamyślił sobie coś bardzo wielkiego - na miarę stulecia niepodległości Polski - i nie wie jak to zrobić ani co chce zrobić.
O swojej politycznej niemocy prezydent wprost nie mówi, ale właśnie jej poświęcił preambułę swojego wystąpienia, która była pochwałą idei referendum. Zdaje się, że poza nim bardzo mało znaczących politycznie osób wyznaje referendalny entuzjazm.
Gdy Prezes czegoś chce, nie pyta o zdanie
Zwłaszcza Jarosław Kaczyński nie może być fanem referendum konstytucyjnego, bo dobrze wie czego chce i rad nie potrzebuje. Pytanie społeczeństwa o zdanie może tylko stworzyć niepotrzebne Prezesowi ryzyko, że społeczeństwo nie doceni wielkości jego pomysłu. A kiedy Jarosław Kaczyński czegoś zdecydowanie nie chce, to w obecnej kadencji sejmu i senatu raczej się to nie stanie. Brnąc w swoje referendalne pomysły prezydent naraża się więc na niemal pewną porażkę w senacie.
Kaczyński - jak wiadomo - chce systemu kanclerskiego, bo tylko on daje mu szansę na w miarę bezpieczne rządzenie Polską z tylnego fotela przy pomocy partyjnych sznureczków kierujących kanclerzem. Natomiast na system prezydencki Prezes się w życiu nie zgodzi, bo sam nie ma szans wygrać wyborów prezydenckich i nawet w najbardziej optymistycznym wariancie musiałby się uzależnić od jakiegoś swojego wybrańca, którego wystawiłby PiS. A taki (w odróżnieniu od kanclerza/premiera - nieodwoływalny) wybraniec zawsze może się zerwać lub brykać. Po co Kaczyńskiemu tego rodzaju ryzyko? Interesuje go władza, nie chce się nią dzielić i nawet tego specjalnie nie ukrywa. Nie jest przypadkiem, że w PiS-owskiej ankiecie konstytucyjnej niemal cały nacisk położono na problemy władzę, a niemal nie istniały sprawy obywateli.
Prezydent niczego nie wymyślił
Prezydent udaje, że chodzi mu o coś więcej, niż władza, ale poza większą rolą referendów wiele więcej na temat tego nie wymyślił. Pomysł z wpisaniem do konstytucji województw i powiatów jest wyraźnie ciągnięty za uszy i nikomu chyba niepotrzebny. Pomysł z dopisaniem ojcostwa jest miły (dla mnie jako wielokrotnego ojca), ale po nic mi to. Ustawy konstytucyjne miały by pewnie sens (gdyby taki status miała ustawa o Trybunale Konstytucyjnym, Polska byłaby wciąż państwem praworządnym), ale wprowadzenie ich nie wymaga zmiany całej konstytucji. Wystarczy poprawka dopisująca jeden artykuł. Dopisek, że Polska przestrzega prawa międzynarodowego jeżeli jest ono zgodne z polską konstytucją jest dość absurdalny, bo ratyfikacja zobowiązań międzynarodowych jest możliwa tylko jeżeli jest ono zgodne z konstytucją. Wprowadzenie takiego przepisu w nowej konstytucji oznaczało by konieczność przeglądu a może i ponownej ratyfikacji tysięcy międzynarodowych przepisów. Poza czysto populistycznym brzmieniem trudno dostrzec w tym sens.
To wszystko ma jednak niewielkie znaczenie. W najważniejszej sprawie prezydent i prezes są zgodni. Obu chodzi o to, żeby ktoś (prezydent lub kanclerz) wreszcie mógł (jak kiedyś chciał Rokita) mocno szarpać polskimi cuglami i powozić Polską, jak się powozi zaprzęgiem. My - dziś dumnie nazywający siebie obywatelami - w obu pisowskich wizjach mamy być sprowadzeni do roli zwierząt zaprzęgowych. To z całą pewnością nie jest pomysł na miarę XXI w., na miarę aspiracji Polaków (i mieszkających w Polsce Niepolaków), ani zwłaszcza na miarę Konstytucji 3 Maja, na która prawica wciąż się bezprawnie powołuje.
"Konstytucja Dudy" - czyż to nie brzmiałoby pięknie?
Teraz musimy się cofnąć o krok, do pytania, dlaczego właściwie prawica tak uparcie dąży do zmiany konstytucji, którą i tak nie czuje się związana, bo łamie ją, jak chce? Argumenty są dwa. Jeden jest historyczny. Konstytucja jest aktem symbolicznym i wzniosłym. Twórcy konstytucji przechodzą do historii. A prawica ma obsesję historii i za wszelką cenę chce się w niej zapisać. Konstytucja Dudy - czy to by nie brzmiało pięknie? A Konstytucja Kaczyńskiego - czy by nie uwzniośliła nazwiska? To oczywiście kręci megalomanów, podobnie jak budowanie cudzymi rękami piramid, pomników, obelisków, Centralnych Portów Komunikacyjnych, stawianie i burzenie Pałacu Kultury itp.
Drugi powód jest jednak poważniejszy. Polska prawica ma feudalną naturę i nie potrafi pogodzić się z demokracją. Z całej demokratycznej idei i tradycji zdolna jest zaakceptować wyłącznie wybory jako zło konieczne. Gdy musi, godzi się, żeby ludzie od czasu do czasu wskazali, kto ma rządzić, ale potem chce nas niezwłocznie odesłać do szeregu, żebyśmy się nie wtrącali i nie przeszkadzali powozić wozem, który mamy ciągnąć. Dlatego prawica chce wciąż dyskutować o trzymaniu cugli, a nie chce dyskutować o tym, co jest istotą demokracji, to znaczy o naszym codziennym udziale w podejmowaniu decyzji.
Demokratyczne państwo to nie samochód
Prawica od lat zarzuca obecnej konstytucji, że nie dość jasno dzieli kompetencje między prezydentem a rządem i przez to sprzyja konfliktom utrudniającym rządzenie. A to jest przecież istota demokracji. W demokracji właśnie o to chodzi, żeby (inaczej niż w dyktaturze, monarchii absolutnej etc) rządzenie było trudne. Demokratyczne państwo to nie jest samochód. Nie potrzebuje kierowcy, woźnicy ani nikogo takiego. Państwo nie ma być zwrotne, szybkie ani nic takiego. Takie powinny być firmy. A państwo ma być stateczne, stabilne, nudnawe, spokojne, przewidywalne i mądre zbiorową mądrością ogółu. Dlatego w konstytucyjnych konstrukcjach dobrych demokracji każda władza jest systemowo spętana, nieostra, ograniczona przez inne, z którymi musi się wciąż układać i dogadywać. Jak się dogadywać nie umie, to nie jest w stanie rządzić. O to właśnie w demokracji chodzi, żeby ludzie, którzy się nie potrafią dogadać, nie byli w stanie szkodzić nawet jeśli zdobędą najwyższe urzędy.
Konstytucja z 1997 roku stworzyła taki trudny demokratyczny system chroniący państwo i obywateli przed władzą ludzi nieodpowiedzialnych. PiS już ten system częściowo rozwalił łamiąc konstytucję. A teraz chce iść dalej tworząc system, w którym rządzenie będzie jeszcze łatwiejsze, a los obywateli i państwa jeszcze bardziej niepewny, bo bardziej wystawiony na ryzyko błędów popełnianych przez rządzące jednostki. To jest zły kierunek.
Dziś jest to kierunek jeszcze bardziej zły, niż 100, 50 a nawet 20 lat temu. Bo w całym demokratycznym świecie ludzie idący do władzy są coraz gorszej jakości. Żeby się o tym przekonać, wystarczy porównać Mazowieckiego z Morawieckim, Suchocką z Szydło, Reagana z Trumpem, deGaulla z Macronem, Thatcher z May, nie mówiąc o porównaniu Kaczyńskiego z Piłsudskim etc. Politycy nigdy nie byli aniołami i incydentalnie bywali geniuszami, ale dziś coraz częściej są niezbyt mądrymi cwaniakami, którzy nie załapali się do żadnej innej roboty. Z bardzo wielu powodów tacy ludzie zdominowali większość parlamentów. Lepsi ludzie się tam raczej nie pchają, bo wybierają sobie ciekawsze kariery. Smutne to, ale prawdziwe. Taki problem ma nie tylko polski sejm, senat i rady w samorządach.
Nie można dać kiepskim ludziom większej władzy
Jeżeli więc Polska (podobnie jak wiele innych państw) potrzebuje lepszego ustroju skrojonego na miarę wyzwań XXI w., nie może to być ustrój, który da kiepskim ludziom jeszcze większą władzę. Bo to by była najprostsza i najszybsza droga do katastrofy. Zwłaszcza w zderzeniu ze wschodnimi dyktaturami, których siłą jest ich merytokratyczny charakter.
Jeżeli Polska ma mieć lepszy ustrój, to musi on wprowadzić do procesów podejmowania decyzji politycznych mechanizm wykorzystujący kompetencje rozsiane w społeczeństwie. Bo jako społeczeństwo nie jesteśmy tak kiepscy, jak ci, którzy nami rządzą. Aż tak przecież Polska nie zgłupiała.
To nie jest puste gadanie. Takie mechanizmy istnieją i są dobrze znane. Na przykład panele deliberatywne złożone z dobranych losowo obywateli, którzy przez jakiś czas wspólnie słuchają ekspertów i studiują źródła, a potem podejmują decyzje. Wiadomo, że podejmują je bardziej racjonalnie, niż posłowie czy radni, bo nie są poddawani presji politycznej ani lobbystycznej, a dobrej woli, inteligencji, pracowitości i czasu mają więcej niż politycy. Polskie miasta już takie rozwiązania testują. Po serii kompromitujących decyzji parlamentu, które trzeba błyskawicznie zmieniać wycofując się rakiem i przyszła pora, żebyśmy w taki demokratyczny a odpartyjniony sposób zaczęli tworzyć ustawy.
Projekt już jest, trzeba go odświeżyć
W takiej ustrojowej konstrukcji parlament wybierał by rząd, rząd by administrował i wskazywał problemy do rozstrzygnięcia, a panele decydowały by o treści uchwalanego prawa. Takich nowoczesnych, dostosowanych do naszej epoki rozwiązań potrzeba w ustawie zasadniczej, która by była godna miana następczyni wskazującej drogę Europie Konstytucji 3 Maja. Taki projekt zaproponował już parę lat temu prof. Radosław Markowski w raporcie „Reforma kulturowa” opracowanym dla Krajowej Izby Gospodarczej.
Nie twierdzę, że pomysł prof. Markowskiego jest jedynym możliwym i sensownym dla dzisiejszej Polski. Ale to, co proponują Andrzej Duda i Jarosław Kaczyński rozwiązuje tylko problem ich niezdolności do sprawowania demokratycznej władzy. Żadnego polskiego problemu skupienie władzy w jednym ośrodku rozwiązać nie może. Bo wciąż będzie to tak samo kiepski ośrodek, jak teraz.