Jacek Rostowski: Polityczna logika twardego Brexitu
Niewiele ponad trzy miesiące po czerwcowej decyzji obywateli Zjednoczonego Królestwa aby opuścić Unię Europejską, sytuacja polityczna wokół Brexitu wymyka się spod kontroli. Scenę polityczną opanowała dynamika prawie rewolucyjna - i bardzo niebrytyjska. Jak oznajmiła premier Wielkiej Brytanii Theresa May w swoim przemówieniu podczas październikowej konwencji Partii Konserwatywnej, Zjednoczone Królestwo będzie zmierzać w kierunku "twardego Brexitu" - pisze były wicepremier i były minister finansów Jacek Rostowski. Artykuł w języku polskim ukazuje się wyłącznie w WP Opiniach, w ramach współpracy z Project Syndicate.
18.10.2016 | aktual.: 18.10.2016 16:33
Opcja ta jest sprzeczna z wolą brytyjskiej opinii publicznej, która pozostaje umiarkowana wobec kwestii całkowitego zerwania z UE. Jak pokazuje lipcowy sondaż BBC i ComRes, 66 proc. respondentów uznaje "zachowanie dostępu do jednolitego rynku" za rzecz ważniejszą niż ograniczenie swobody przepływu osób. W sondażu ICM z tego samego miesiąca tylko 10 proc. odpowiedziało, że przedkłada pozbycie się wolnego przepływu osób nad zachowanie dostępu do jednolitego rynku, podczas gdy 30 proc. uznało obie kwestie za równie ważne, a 38 proc. za priorytet uznało pełny dostęp do unijnego rynku.
Te wyniki zaskakują tylko tych, którzy kupili narrację mówiącą o wielkiej ksenofobicznej rewolcie przeciwko zachodnim elitom. Choć w obozie "Leave" z pewnością było wielu zwolenników "twardego" Brexitu, których główną motywacją było ograniczenie migracji, byli w nim obecni również ludzie, którzy uwierzyli byłemu merowi Londynu, a obecnemu szefowi MSZ Borisowi Johnsonowi, kiedy obiecywał (i wciąż obiecuje), że Wielka Brytania może zjeść ciastko i mieć ciastko.
W rzeczy samej, mimo że w obozie zwolenników Brexitu istnieje duża frakcja gniewnych białych wyborców z klasy robotniczej, to jednak przyjaźnie nastawieni do handlu międzynarodowego wyborcy z klasy średniej - razem z obozem "Remain" - stanowią zdecydowaną większość wszystkich obywateli, którzy wzięli udział w czerwcowym referendum. W normalnych warunkach należałoby się spodziewać, że polityka rządu będzie odzwierciedlać preferencje większości obywateli, a więc iść w kierunku "miękkiego Brexitu". Zamiast tego, sytuacja potoczyła się według klasycznego scenariusza rewolucyjnego.
Według zwolenników wyjścia z UE, skoro "lud przemówił", to obowiązkiem rządu jest wykonanie "prawdziwego" Brexitu. Ale aby to zrobić, trzeba najpierw pokonać przeszkody w postaci wysoko postawionych urzędników państwowych i większości posłów w Izbie Gmin opowiadających się za "fałszywym" Brexitem, który nie mogłoby przynieść korzyści płynących z tego prawdziwego wyjścia z UE.
W tej rewolucyjnej narracji najgorsze elementy politycznej tradycji Europy stłamsiły brytyjski pragmatyzm. To czego chce większość wyborców uważa się za rzecz bez znaczenia. W przypadku "twardergo" Brexitu obóz "Leave" może uniknąć bycia postrzeganym przez wyborców jako petent w negocjacjach z UE - co jest nieuniknione, niezależnie od tego jak często May temu zaprzecza.
UE będzie mieć przewagę w negocjacjach z dwóch prostych powodów. Po pierwsze to Wielka Brytania ma więcej do stracenia jeśli chodzi o gospodarkę. Choć całkowita wartość eksportu państw UE do Wielkiej Brytanii jest dwa razy większa od wartości brytyjskiego eksportu do UE, w kategoriach proporcji PKB brytyjski eksport jest trzy razy wyższy. Zjednoczone Królestwo ma też nadwyżkę jeśli chodzi o wymianę usług, lecz kwestia ta ma mniejsze znaczenie dla Unii niż dla Wielkiej Brytanii.
Po drugie, podobnie jak w przypadku umowy kanadyjsko-unijnej umowy handlowej CETA, każde negocjowane porozumienie między UE i Wielką Brytanią będzie musiało być jednogłośnie zaakceptowane przez wszystkie państwa UE. Prawdziwe negocjacje będą się zatem toczyć nie między UE i Zjednoczonym Królestwem, ale między państwami członkowskimi Unii. Wielka Brytania, nie będąc obecna podczas tych rozmów, będzie musiała po prostu zaakceptować lub odrzucić to, co Unia jej zaproponuje. Tak byłoby nawet jeśli Wielka Brytania zdecydowałaby się na standardowe, uprzednio "zapaczkowane" porozumienie, jak członkostwo w Europejskim Obszarze Gospodarczym lub Unii Celnej UE. Jeśli, jak zapowiedziała May, Zjednoczone Królestwo będzie dążyć do porozumienia "szytego na miarę", ta nierównowaga będzie jeszcze bardziej widoczna.
Gdyby brytyjscy wyborcy dostrzegli słabą pozycję negocjacyjną swojego kraju, zwolennicy Brexitu, którzy wygrali referendum dzięki swojej obietnicy "objęcia z powrotem kontroli", stanęliby w obliczu politycznej katastrofy. Odejście od właściwych, substantywnych negocjacji jest najłatwiejszym sposobem na uniknięcie takiej kompromitującej demaskacji.
Pod względem politycznym "twardy" Brexit jest więc tak naprawdę miękkim rozwiązaniem dla rządu. Jednak biorąco pod uwagę gospodarkę, cena za "twardy" Brexit będzie wysoka, a Wielka Brytania będzie musiała ją płacić przez długie lata.
Jedynym pocieszeniem jest to, że rewolucyjny pęd Brexitu może szybko wygasnąć. Niedługo po tym, jak obóz "Leave" mianował biurokratów ze Służby Cywilnej Jej Królewskiej Mości "wrogami ludu" - co jest typowym aktem we wczesnych etapach rewolucji - opowiadający się za Brexitem minister ds. handlu zagranicznego Liam Fox szydził z brytyjskich eksporterów, nazywając ich "zbyt leniwymi i grubymi", aby odnieść sukces w jego nowej, wspaniałej, swobodnie handlującej Wielkiej Brytanii.
Taka retoryka to oznaka desperacji. Przywołuje na myśl schyłkowe lata Związku Sowieckiego pod rządami Leonida Breżniewa, kiedy apologeci marksizmu zarzekali się, że z komunizmem nie dzieje się nic złego, tylko ludzkość po prostu do niego nie dojrzała. Jeśli sprawy będą nadal iść tym tokiem i w tym tempie, rewolucyjny zapał, który widzimy wśród brytyjskich polityków, może się wypalić zanim "twardy Brexit" zostanie skonsumowany.
Jacek Rostowski - polski ekonomista, minister finansów (2007–2013) i wicepremier (2013) w rządzie Donalda Tuska, poseł na Sejm VII kadencji.
Copyright: Project Syndicate, 2016