Jacek Kaczmarski: nigdy niczego nie żałowałem
Nigdy niczego nie żałowałem. Oczywiście, że warto było przeżyć to, co przeżyłem, doznania wielkie i małe, wzniosłe i obrzydliwe, być prorokiem i błaznem. To nieocenione skarby dla twórcy - powiedział Jacek Kaczmarski w ostatnim wywiadzie przeprowadzonym w marcu br.
19.04.2004 | aktual.: 19.04.2004 07:15
- Poznaliśmy się przed laty. Było to we Wrocławiu, w małym pokoiku w mieszkaniu rodziców Romana Kołakowskiego. Zagrałeś fantastyczny koncert, a na kilkunastu metrach zgromadziło się kilkadziesiąt osób. Wówczas grywałeś wiele takich drugoobiegowych recitali – w prywatnych mieszkaniach, w klubach studenckich w całej Polsce. Czy pisząc i śpiewając wiersze o wolności, wierzyłeś, że osiągnięcie tej wymarzonej wolności rzeczywiście jest możliwe?
– To nie była kwestia wiary czy jej braku, bo to nie były msza ani wykład, tylko koncert. Jeśli śpiewałem utwory przeze mnie napisane, to już w samym fakcie ich powstania zawierało się przekonanie o moim zaangażowaniu w tzw. prawdy. To, czy one się „ziszczą” w życiu codziennym, było kwestią drugorzędną, w tym zawiera się różnica między sztuką a publicystyką czy agitacją.
- Kiedy dziś ludzie wspominają realny socjalizm – w twoim wypadku to były de facto lata 70. – jedni mówią o zniewoleniu, drudzy o sukcesach epoki gierkowskiej... Czy ty czułeś się zniewolony? Odnosiłeś wiele sukcesów, wygrywałeś festiwale „Obławą”, a dookoła były cenzura, milicja, brak paszportów, SB, ZSRR... Co się działo w twoich myślach, w twojej duszy? W wielu młodych ludziach było wówczas tyle buntu, co radości z tego buntu, tyle poczucia wszechobecności agentów, co naiwnego poczucia bezkarności...
– Oczywiście, masz rację. To był klasyczny przypadek wolności w łupinie od orzecha. Artysta może być wolny w najcięższych kazamatach, człowiek może być tej wolności pozbawiony (z własnej woli) w warunkach nieograniczających mu niczego wyobrażalnego. Nie przypominam sobie wprawdzie poczucia bezkarności, raczej może zaciekawienie, jak długo potrwa jeszcze ten fart, poczucie obowiązku, żeby ów czas, który nie będzie trwał w nieskończoność, jak najlepiej wykorzystać. Słowem – była to lekcja samodzielności, wstępnej dojrzałości i dopiero gdy się skończyła, każdy mógł ocenić, czy i na ile ją zdał.
- Po 13 grudnia pozostałeś na emigracji i obserwowałeś „Polskę z oddali”. Jak to zmienia perspektywę? Jeździłeś i koncertowałeś na całym świecie, współpracowałeś z Radiem Wolna Europa, poznałeś środowiska emigracyjne, polonijne... Czy na emigracji jest się wolnym? Czy wiersze opublikowane w „Kulturze” u Giedroycia są radością mogącą rekompensować utratę przyjaciół, rozłąkę z najbliższymi? Jaka jest cena takiej wolności?
– No, w moim wypadku to był tej lekcji ciąg dalszy. Już nie podświadomy i radosny, ale świadomy i wzbogacony o nowe „odpowiedzialności” – polityczną, finansową, o dorosłość po prostu. Kontakt z „Kulturą” paryską, z RWE, zobowiązania polityczne i literackie, świadomość tego, co się dzieje ze mną i wokół mnie, nie miały nic wspólnego z radością ani rekompensatą, raczej z konstatacją, że wolność polega na jednym z wyborów i świadomości jego konsekwencji (lub konsekwencji rezygnacji z wyborów). Wszystkiego mieć nie można, należy jak najwięcej z siebie dać, tak aby z tej ofiary mieć paliwo na dalsze dawanie. Tak to wówczas widziałem. Ceną jest życie prywatne, ono przestaje praktycznie istnieć. W wypadku artystów to banał, w wypadku artystów zaangażowanych politycznie w czasach politycznie gorących to bywa tragedią. Byłem świadkiem takich tragedii w Paryżu i opisywałem je, np. utrwalając losy moich rosyjskich przyjaciół.
- W 1984 r. na przeglądzie piosenki aktorskiej Roman Kołakowski zaśpiewał wiersz zatytułowany „Emigrantom polskim – na ręce Jacka Kaczmarskiego”. Kiedy tylko wygłosił ze sceny ten tytuł-dedykację, rozległa się burza oklasków. Pozostając na emigracji, stałeś się żywą legendą, dołączyłeś do Wielkiej Emigracji, do Miłosza, Gombrowicza, Mrożka... „Musisz wrócić, śpiewać pieśń i żyć, Byśmy w przeciwnych nie legli okopach, Jeszcze będziemy razem wódkę pić, Bo tu jest nasza wolna Europa.” Czy wierzyłeś, że kiedyś będziesz mógł zrealizować postulat zawarty w tej piosence? Czy też wówczas postanowiłeś zostać Kosmopolakiem?
– Pamiętam ten utwór i moje wzruszenie, kiedy dotarł do mnie na Zachód. Z tym że znowu w moim wypadku nie było mowy o realizacji jakiegokolwiek postulatu, bo postulat to pojęcie ze słownika agitatora, podobnie jak okop. Pojęcie wolności twórczej, dla mnie najistotniejsze, musiało przecież zakładać, że z różnymi jeszcze będzie się piło wódkę, z różnymi żyło i różne rzeczy śpiewało, niekoniecznie w takich konstelacjach, jakie stworzył stan wojenny. To przecież szybko się potwierdziło. Stąd koncepcja Kosmopolaka, z tym że nie wynikała ona z jakiejś decyzji, a raczej z przemyśleń na temat dróg, jakimi można uniknąć losów kombatanctwa, którego byłem świadkiem na Zachodzie aż nazbyt często.
- Kiedy się dowiedziałeś o Okrągłym Stole? Jak zareagowałeś na taki obrót spraw? Dla wielu emigrantów upadek komunizmu w Polsce był bardzo niewygodny, bo oznaczał koniec usprawiedliwienia dla mieszkania w Ameryce czy w Niemczech. Ci, którzy naprawdę chcieli wrócić, wrócili... Czy ty uważałeś rok 1989 za historyczną szansę i spełnienie proroctwa, że „mury runą”? Czy już śpiewałeś sobie ostatnią strofę własnego tekstu?
– Pracowałem w RWE. Raczej się spodziewałem takiego obrotu spraw. Z początku napisałem piosenkę o rycerzach okrągłego stołu, nieudaną, bo spełniającą polityczne zamówienie tego czasu, szybko zdałem sobie sprawę, że oryginalne „Mury” mówią już w zasadzie wszystko, co trzeba (z ich przewrotnym, gorzkim finałem). Nie rozpaczałem, że skończyła się wolnościowa „fucha”, bo pomysł wyjazdu z Monachium do Australii pojawił się już parę lat wcześniej. Radio mi uwierało, a byłem przekonany (po rozmowach z Karelem Krylem), że po tylu latach emigracji już się nie wraca do kraju, można go najwyżej odwiedzać. To szybko okazało się prawdą.
- Kiedy przyjechałeś do kraju, byłeś witany jak żywy wieszcz, jak prorok... Czy wtedy pomyślałeś sobie: warto było? Czy przy spotkaniach rozpoznawałeś ludzi z „naszej klasy”? Najpierw chciałeś dojeżdżać do Polski z Australii, by tu śpiewać i publikować powieści, a tam chodzić z psem po wydmach i pisać – czy to był rodzaj asekuracji? Potem jednak wróciłeś na stałe... Co o tym zadecydowało?
– Nigdy niczego nie żałowałem. Oczywiście, że warto było przeżyć to, co przeżyłem, doznania wielkie i małe, wzniosłe i obrzydliwe, być prorokiem i błaznem. To nieocenione skarby dla twórcy. Spełniłem największe marzenie – jestem człowiekiem pióra, który z dalekiej Australii opisuje ziemską kuleczkę... to żadna asekuracja. Nie jest prawdą, że wróciłem na stałe do Polski. Choroba „wróciła mnie do Europy” – nie wiem na jaki czas.
- Jak dziś wygląda „twoja klasa”? Czy już wszyscy trafili do „Muzeum”, czy stanie się to w najbliższym czasie? Czy jesteś rozczarowany wolnością? Czy twoje „Manewry”, bodaj sprzed 25 lat, nie odbywają się właśnie w Iraku? Czy Polacy nie piją wciąż z „Zatrutej studni”? I czy nie są głusi na wołanie twojej Kasandry, że „są ludy, co dojrzały do śmierci, z rąk ludów niedojrzałych do życia”? Czy do „Muzeum” zamiast wielkiego malarstwa historiozoficznego, do którego tak chętnie i tak często nawiązujesz, nie trafi jedynie zmultiplikowany „portret kretyna odbity na powielaczu”?
– Ten zestaw erudycyjnych pytań sprawia mi ogromną przyjemność jako Wernyhorze, więc zdajesz sobie sprawę, że odpowiadając na nie, odebrałbym tym wierszom wszelką magię. Mogę tylko powiedzieć, że kto się rozczarowuje wolnością, ten ją zdradza i sam sobie wystawia świadectwo skretynienia.
- Któregoś dnia Roman opowiedział mi taką historię. Jechał taksówką z bardzo gadatliwym i rozpolitykowanym kierowcą, który przeklinał rządy i UW, i AWS, i SLD, wszystkich polityków, wszystkie partie, Kościół polski i Watykan, w ogóle wszystko dookoła. Roman milczał prawie całą drogę, ale nie chcąc wydać się gburem, na pytanie „A jak tam w kulturze?”, odpowiedział na odczepnego, że tragicznie. Wtedy taksówkarz nacisnął hamulec, odwrócił się do niego i krzyknął: „A to pana wina i Kaczmarskiego, boście śpiewali o tej wolności i ludziom w głowach się poprzewracało!”. Czym jest wolność, skoro tak wielu ludziom nie jest dziś potrzebna? Dziś chyba trudniej mówić o niej z lekkością, radością, optymizmem... Jak więc o niej mówić?
– Po swojemu.
- Zawsze patrzyłeś na świat, na Polskę, na Polaka, na człowieka z perspektywy historiozoficznej, filozoficznej, politycznej, społecznej, opozycyjnej, emigracyjnej itd. I nagle w twoim życiu pojawia się nowe doświadczenie – śmiertelna choroba. Czy w sytuacji, gdy nagle los tak okrutnie cię doświadcza, jest czas i miejsce na refleksję o hierarchii spraw ludzkich? Czy potrafisz pisać i opisywać własne doznania, doświadczenia? Jakich nowych treści nabierają takie słowa jak bunt, walka, niezgoda? Życie? Bóg?
– Przede wszystkim teraz jest na to czas. Nic innego nie robię, tylko opisuję na nowo hierarchię spraw ważnych, ostatecznych. Słowa nabierają pokory, mówię tylko we własnym imieniu, wszystko nabiera jakby większego znaczenia, większego smaku, a jednocześnie paradoksalnie mniej znaczy wobec każdej chwili życia... Samo pojęcie sztuki (pochodzące od pojęcia sztuczności) staje się ważne, nośne, a jednocześnie mniej ważne od chwili rozmowy z bliską osobą.
- Śpiewałeś kiedyś bardzo ironiczną piosenkę o narodach, pytając, czy rzeczywiście są do czegokolwiek światu potrzebne. Wchodzimy do Unii Europejskiej, czy twoja piosenka będzie zmieniała swój sens z każdym kolejnym rokiem? Czy będziemy umieli zgodzić się z innymi narodami, z innymi ludźmi? Jaki „Raport ambasadora” otrzyma dziś caryca Rosji – czy opisze on Rejtana z rozdartą koszulą wołającego: „Nicea albo śmierć!” i wywoła salwy radości na Kremlu?
– Nie wiem, czy nie szkoda mi dziś czasu na takie ekwilibrystyki, choć od czasu do czasu przynoszą wytchnienie. Wolę jednak pisać wierszyki o swoich zwierzętach. Są bardziej ludzkie od dawnych i obecnych caryc.
Rozmawiała Ewa Gil-Kołakowska