Izraelscy rolnicy w pobliżu Strefy Gazy orzą wbrew zakazom
Część izraelskich rolników w pobliżu granicy ze Strefą Gazy łamie zakaz wychodzenia w pole w rejonie Eszkol, gdzie znajduje się kartoflane zagłębie. Łamią zakaz, bo pola trzeba nawadniać opryskiwać i nawozić - pisze we wtorek izraelski dziennik "Haarec".
- Siły Obronne Izraela (IDF) ogłosiły nasze ziemie zamkniętym terenem wojskowym; powoduje to duży bałagan - mówi rolnik Jigal Koch. - Wychodzimy i tak do pracy, pomimo rozkazów. Robimy co trzeba, by nie dopuścić do utraty zbiorów, w które już tyle zainwestowaliśmy".
Tak jest od początku operacji "Filar Obrony", rozpoczętej sześć dni temu.
Drugi rolnik, Joszi Kopler, twierdzi, że IDF zgodził się, by na pola położone dalej od granicznego płotu rolnicy wychodzili na kilka godzin. "Przekradamy się do pracy - mówi. - Nie mamy wyboru; musimy pracować, przynajmniej trochę".
Rolnicy twierdzą, że jeśli stracą zbiory, rekompensaty wypłacane im przez państwo nie pokryją strat. Jak opowiada jeden z nich, podczas operacji "Płynny Ołów" cztery lata temu poniósł straty na ponad 1 mln szekli (blisko 255 tys. USD), a państwo wypłaciło mu tylko 350 tys. (89 tys. USD).
"Więc musimy pracować, by zarobić na życie, niezależnie od warunków bezpieczeństwa" - dodaje.
Jeszcze inny mówi: "Nie da się stać z boku i patrzeć, jak twoje plony niszczeją, bo nie uprawiasz ziemi".
Pablo Lefler z kibucu Ein Haszlosza mówi, że stosuje się do rozkazów IDF. "Nie wychodziłem na pola od dłuższego czasu, zniszczenia kumulują się, a my nie zawsze dostajemy pełne odszkodowanie. Dziś poszedłem zebrać trochę rzodkiewek, niezebrane zniszczeją. Ale poszedłem jedynie dlatego, że to pole nie leży przy samej granicy".
Podczas operacji "Płynny Ołów" rolnicy musieli zaprzestać pracy na polach przez dłuższy czas.
"Nie chcemy drugi raz znaleźć się w podobnej sytuacji, kiedy mówią nam, że mamy siedzieć w domu i brać odszkodowania - podsumowuje kolejny rolnik, zapytany przez dziennikarza "Haareca". - Teraz będziemy chodzić do roboty, gdyż boimy się, by nie stracić swego źródła utrzymania".
W pobliżu granicy ze Strefą Gazy cierpią małe firmy, cierpią ogrodnicy. Tam historia powtarza się jako tragedia - pisze izraelski dziennik. Mieszkańcy, na których spadają rakiety, nie oczekują obiecywanych odszkodowań.
"Nie zdawałem sobie sprawy, że jest aż tak źle - mówi Raz Smiłowicz, stojąc pośrodku cieplarni. Patrzy na zwiędłe krzaki pomidorów, popękane owoce i rośliny obżarte przez owady. - Nie było mnie tylko cztery dni".
Smiłowicz mieszka w Netiw Ha'asara - miejscowości założonej w latach 70. na Półwyspie Synaj, ale w 1982 roku przeniesionej w ramach traktatu pokojowego z Egiptem w pobliże granicy z Gazą. Dom, szklarnie i cały moszaw - spółdzielnia rolnicza, taka jakie zakładali syjoniści na początku XX wieku, stoją na gruntach wchodzących w obręb terenu wojskowego. Moszawy zakładane podczas osadnictwa żydowskiego w Palestynie miały być podstawą budowy państwa żydowskiego.
Spadają tu odłamki pocisków moździerzowych, rakiety przeciwczołgowe. To najbliższa granicy osada, zaledwie kilkaset metrów. Tu nie ma czasu na szukanie schronu, kiedy rozpoczyna się ostrzał.
Netiw Ha'asara ma 700 mieszkańców, kilka gospodarstw rolnych, kilka domów prowadzi wynajem pokoi dla turystów, ale większość żyje z upraw owoców i szklarniowych. Większość zatrudnionych tam Tajów uciekła, kiedy sześć dni temu rozpoczęła się operacja "Filar Obrony".
Smiłowicz razem ze swoim ojcem mają sześć akrów cieplarni z pomidorami i roślinami doświadczalnymi. W jedną z cieplarni w poniedziałek trafił szrapnel. Robotnicy musieli przerwać pracę, ale i tak dostali zapłatę.
"Dzisiaj rano szrapnel z Żelaznej Kopuły (izraelski system obrony przeciwrakietowej) przebił nylonowy dach. Nowy kosztuje 500-600 szekli, ale szkoda jest o wiele gorsza - tłumaczy Smiłowicz - teraz do środka może dostać się jakaś zaraza, a deszcz zniszczy wszystko". (PAP)
klm/ ro/