Izrael kontra Strefa Gazy, czyli islamiści, Iran i Arabska Wiosna

Zaostrzenie sytuacji wokół Strefy Gazy nie powinno być zaskoczeniem dla nikogo, kto uważnie obserwuje wydarzenia w tej części Bliskiego Wschodu. Sprawy szły w tym regionie w złym kierunku już od wielu miesięcy, a źródeł obecnego kryzysu można upatrywać zarówno w negatywnych strategicznych następstwach wydarzeń Arabskiej Wiosny, jak też nierozwiązanej kwestii irańskiego programu nuklearnego oraz rosnącej aktywności i popularności ugrupowań islamistycznych - pisze analityk Tomasz Otłowski dla Wirtualnej Polski.

Izrael kontra Strefa Gazy, czyli islamiści, Iran i Arabska Wiosna
Źródło zdjęć: © AFP | Mohammed Abed

19.11.2012 | aktual.: 21.11.2012 19:54

Islamistyczna konkurencja

To, że kierownictwo palestyńskiego Hamasu - ugrupowania rządzącego Strefą Gazy już od ponad pięciu lat - może zdecydować się na ponowne zaostrzenie kursu wobec Izraela, stało się jasne już kilka miesięcy temu. Na scenie politycznej w Gazie pojawiło się wówczas kilku nowych, aktywnych i przebojowych w swych działaniach i planach aktorów, którzy szybko pokazali, że są znacznie bardziej radykalni, niż uznawany do niedawna za skrajny ruch Hamasu.

Ugrupowania i organizacje te, działające zresztą także poza granicami Strefy Gazy, głównie na Synaju, otwarcie nawiązywały przy tym do idei dżihadu i podkreślały swą ideologiczną zbieżność z hasłami głoszonymi przez salafitów i Al-Kaidę. Nic więc dziwnego, że rychło połączyły siły i pod koniec ub. roku powołały do życia Al-Kaidę Półwyspu Synaj (AQSP), jako jedno z kilku oficjalnych regionalnych „odgałęzień” organizacji Ajmana az-Zawahiriego.

AQSP uczyniła swym zbrojnym ramieniem grupę o nazwie Ansar al-Dżihaad ("Zwolennicy Świętej Wojny"), która przekształciła obszar Strefy Gazy w jeden ze swych najważniejszych (obok samego Półwyspu Synaj) obszarów aktywności operacyjnej, skierowanej głównie przeciwko Izraelowi i Zachodowi. To AQSP odpowiada za kilkadziesiąt ataków i zamachów na izraelskie posterunki graniczne oraz na bazy sił ONZ na Synaju. To islamiści z Al-Kaidy dokonali też na Półwyspie w ostatnim roku kilkunastu porwań obywateli państw zachodnich i Chin.

Ten rozkwit islamskiego ekstremizmu rodem z Al-Kaidy na obszarze Strefy Gazy i egipskiego Półwyspu Synaj stał się możliwy głównie dzięki efektom Arabskiej Wiosny. Rewolucyjny chaos i anarchia w Egipcie już ponad rok temu umożliwiły plemionom beduińskim z Synaju - za reżimu Hosniego Mubaraka trzymanym "za twarz" żelazną ręką egipskich służb bezpieczeństwa - zrzucenie krepującego ich jarzma i jawne wystąpienie przeciwko władzom w Kairze.

Beduini bardzo szybko sprzymierzyli się z różnymi grupkami islamskich ekstremistów, aktywnych na Półwyspie, których cele (walka z Kairem, Izraelem i "krzyżowcami") były zbieżne z celami synajskich nomadów. Z tego sojuszu zrodziła się AQSP, a jej szybki rozwój był możliwy dzięki ochotnikom i broni, płynącym szerokim strumieniem z terenu Libii. To zresztą kolejne negatywne następstwo Arabskiej Wiosny - upadek władzy Kadafiego w Trypolisie otworzył istną puszkę Pandory, przyczyniając się do dramatycznego pogorszenia sytuacji bezpieczeństwa w całej Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie.

Libijska broń z dawnych arsenałów rządowych Kadafiego - w tym m.in. ręczne rakiety przeciwlotnicze - zasila dziś islamistów nie tylko na Synaju i w Gazie, ale też w Mali, Nigrze, Sudanie, Somalii, Algierii, Syrii, Iraku, a nawet ponoć w Afganistanie. A więc niemal pół świata muzułmańskiego... Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę, nie możemy więc jako Zachód dziwić się dziś, że dynamika wydarzeń w regionie bliskowschodnim zaczyna wymykać się spod jakiejkolwiek kontroli. Brawura, skuteczność działania, a nade wszystko ideowa i polityczna bezkompromisowość bojowców z Al-Kaidy zaczęły jak magnes przyciągać młodych Palestyńczyków w Gazie, sfrustrowanych nieskutecznymi rządami skorumpowanej "starej gwardii" Hamasu. Popularność tego palestyńskiego ruchu zaczęła więc gwałtownie spadać, a salafici poczęli panoszyć się w Strefie Gazy jak u siebie.

Władze Strefy długo przymykały na to oczy, interweniując otwarcie tylko wtedy, kiedy salafici zbyt bezczelnie zaczynali dobierać się do najważniejszych "konfitur", jakimi są w Gazie dochody z przemytu przez granicę z Egiptem (a raczej pod nią) wszelakich dóbr konsumpcyjnych i użytkowych, na brak których notorycznie cierpi ludność palestyńska w Strefie (choć nie wiedzieć czemu, prym wśród tych materiałów wiodą prefabrykaty do konstrukcji rakiet oraz broń i amunicja).

W ciągu minionego roku dżihadyści w Gazie zdołali jednak urosnąć w siłę na tyle, że stanowią już otwarte i jawne zagrożenie polityczne dla obecnego establishmentu palestyńskiego. A establishment ten od lat boryka się już przecież z inną konkurencją, w postaci palestyńskiego ruchu Fatah, rządzącego dziś niepodzielnie na Zachodnim Brzegu Jordanu.

Starzy wyjadacze z Fatahu, pamiętający jeszcze czasy Jasera Arafata, tylko czekają na pierwszy błąd i niepowodzenie Hamasu. Palestyńscy radykałowie ze Strefy Gazy nie mogli więc dłużej czekać, musieli zrobić coś, co przelicytuje islamistów z AQSP i Ansar al-Dżihaad oraz pokaże wyższość Hamasu nad Fatahem. Tym czymś, niejako najbardziej naturalnym i oczywistym, jest zaostrzenie relacji z Izraelem, w celu sprowokowania konfliktu z państwem żydowskim i pokazania Palestyńczykom, że rząd Hamasu nie boi się konfrontacji zbrojnej z potężnym sąsiadem.

Przebicie musiało być jednak mocne, nie tyle w wymiarze militarnym, co raczej w sferze psychologicznej i medialnej. To dlatego właśnie Palestyńczycy z Gazy zdecydowali się na krok, na jaki nie odważył się nawet Saddam Husajn, ostrzeliwując w 1991 roku Izrael swymi Scudami - zaatakowali rakietami samą Jerozolimę. Efekt propagandowy i PR-owski był faktycznie potężny, a reakcja izraelska - mobilizacja i koncentracja sił nad granicą ze Strefą - jak najbardziej z perspektywy Hamasu pożądana.

Irańskie knowania

Decyzja o eskalacji sytuacji wokół Strefy Gazy przyszła liderom Hamasu tym łatwiej, że od miesięcy naciskali na to ich sponsorzy i mocodawcy w Teheranie. Iran znalazł się bowiem w przełomowym momencie - z jednej strony jego program nuklearny, prowadzony z takimi wyrzeczeniami i olbrzymim kosztem od ponad dwóch dekad, bliski jest ukończenia; być może już tylko miesiące dzielą Irańczyków od wyprodukowania ich pierwszego bojowego "urządzenia jądrowego", będącego prototypem głowicy nuklearnej. Z drugiej jednak strony, coraz ciaśniejszy reżim międzynarodowych sankcji ekonomicznych zaczyna wywierać już destrukcyjny wpływ na gospodarkę kraju, pogarszając równocześnie jego sytuację społeczno-polityczną.

Pełni tego negatywnego obrazu sytuacji strategicznej, w jakiej znajduje się Iran, dopełnia coraz bardziej prawdopodobny upadek reżimu Baszara al-Asada w Syrii, jedynego irańskiego sojusznika w regionie oraz rosnące ryzyko zagranicznej interwencji zbrojnej w Iranie, mającej na celu zahamowanie lub zlikwidowanie jego programu jądrowego. Władze w Teheranie nie czekają więc na najgorszy dla siebie scenariusz, ale z całą mocą działają uprzedzająco - uruchamiają swoją "proxie" w Libanie (Hezbollah) oraz aktywizują szyitów w Kuwejcie, Arabii Saudyjskiej, Jemenie i Bahrajnie. Wszystko po to, aby odciągnąć uwagę państw regionu i Zachodu od Iranu i od Syrii. Irańczycy wspierają też niemal jawnie i otwarcie władze w Damaszku, a także próbują związać Izrael na jego "froncie południowym", podburzając Hamas do otwartego konfliktu z państwem żydowskim.

Kalkulacja Teheranu jest prosta - jeśli Izraelczycy dadzą się sprowokować i wciągnąć w wojnę w Strefie Gazy, nie będą w stanie podjąć jakichkolwiek działań zbrojnych przeciwko Iranowi. Irańscy stratedzy są bowiem przekonani, że Hamas okaże się dla Izraelczyków twardym orzechem do zgryzienia, tak jak było to podczas operacji Płynny Ołów podjętej przez Tel Awiw na przełomie 2008 i 2009 roku. Pomimo nominalnie miażdżącej przewagi militarnej, siły izraelskie ugrzęzły wówczas w ciasnych i wąskich zaułkach Gazy, gdzie czołgi na niewiele się zdają, artyleria i lotnictwo rażą na równi swoich, jak i wroga, a największe cięgi zbiera piechota, zmuszona do żmudnego oczyszczania ulicy po ulicy i domu po domu. Palestyńczycy są zresztą mistrzami walk w terenie zabudowanym (przećwiczyli to już 30 lat temu w Bejrucie podczas libańskiej wojny domowej, zresztą walcząc też z Izraelczykami) i w operacjach miejskiej partyzantki.

Operacja lądowa w Gazie?

Szanse na to, że siły izraelskie skutecznie spacyfikują Strefę Gazy, są więc niewielkie. Prawdopodobne jest natomiast, że jeśli dojdzie do lądowej operacji Izraelskich Sił Obronnych (IDF), będzie miała ona wszelkie szanse potrwać całymi tygodniami, bez widocznych efektów operacyjnych, o strategicznych już nie wspominając. Straty sił izraelskich będą przy tym znaczne, a brak ich skuteczności po raz kolejny wystawi na szwank ich reputację. Co gorsza, siłą rzeczy olbrzymie będą także straty wśród ludności cywilnej w Gazie - wszak to jedno z najgęściej zaludnionych miejsc na Ziemi. Najpewniej szybko wywoła to lawinę międzynarodowego oburzenia na władze w Tel Awiwie i ostatecznie zmusi je do zakończenia operacji pod presją światowej opinii publicznej.

Czy rząd izraelski zdaje sobie sprawę z tych uwarunkowań i ograniczeń? Z pewnością tak, pamiętać jednak trzeba, że w tym samym czasie znajduje się pod silną presją własnej opinii publicznej. Politycy izraelscy mogą notorycznie przechodzić do porządku dziennego nad losem mieszkańców miast i osad południowego Izraela (Aszkelon, Beer Szewa, Sderot i dziesiątki innych), położonych w pasie o głębokości 25-30 km od granicy ze Strefą Gazy, gdzie rakietowy ostrzał palestyński trwa niemal bez przerwy od wielu lat. Nie mogą jednak pozostać obojętnymi w przypadku ostrzelania samego Tel Awiwu - największej i najważniejszej metropolii kraju - oraz Jerozolimy, nominalnej stolicy państwa, świętego miasta judaizmu.

Presja społeczna na rząd izraelski jest więc dziś olbrzymia i będzie on musiał coś z tym zrobić, aby zachować twarz. I oto właśnie chodziło Hamasowi oraz jego irańskim mocodawcom.

Tomasz Otłowski dla Wirtualnej Polski
Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie