Iść na piwo czy głosować?
Czerwcowe referendum unijne pokaże jak Polacy oceniają swój wpływ na losy kraju. Czy możliwe będzie przezwyciężenie niechęci do skompromitowanej elity politycznej i masowy udział w głosowaniu?
Ostateczne zdemaskowanie mechanizmów kierujących polityką w III RP, które zawdzięczamy ujawnionej aferze Rywina, pozostawiło w społeczeństwie głęboki uraz i pozbawiło złudzeń największych optymistów. Żyjemy w skorumpowanym państwie, którego instytucje i procedury demokratyczne są w dużej mierze dekoracją, zaś suwerenem nie jest naród (jak zapisano w konstytucji) lecz niejednorodna i często wewnętrznie skłócona oligarchia. „Sięgnęliśmy dna” – podsumował niedawno pisarz Marek Nowakowski.
Czy można w tej sytuacji oczekiwać dużej frekwencji w referendum? Zniechęcenie polityką jest przecież widoczne na każdym kroku. Wstąpienie do Unii zostało „sprzedane” jako sukces elit. A z elitami politycznymi Polacy mają coraz mniej wspólnego. Znów aktualny stał się podział: „my” i „oni” – jak w latach osiemdziesiątych, gdy władza schyłkowego PRL-u ostatecznie traciła grunt pod nogami i zdolność rządzenia państwem.
Różne autorytety publicznie przekonują nas, że wstąpienie do Unii to sprawa ponadpolityczna. Podobno Polacy umieją odróżnić bieżący polityczny młyn od dalekosiężnego interesu narodowego. Jednak jak pogodzić pesymizm w ocenie aktualnego stanu państwa z optymizmem, że wreszcie państwo to będzie członkiem UE? Dla mnie przyznam, nie jest to łatwe. Udział w referendum może być przez wielu odczytany jako gest poparcia dla establishmentu. Wszak to ci sami politycy, którzy inspirowali rozmaitych Rywinów, wynegocjowali też nasze wstąpienie do Wspólnoty. Dlaczego więc sprawiać im satysfakcję i głosować? Niestety rozumiem tych, którzy 7 i 8 czerwca zostaną w domach lub pójdą na piwo. Politycy sami są sobie winni.
Jan Pawlicki