Irak coraz bliżej wojny domowej
Zaledwie dwa miesiące po utworzeniu
rządu jedności narodowej przywódcy Iraku tracą nadzieję na
zapobieżenie rozpadowi kraju i mówią prywatnie o czekających go
"czarnych dniach" wojny domowej.
24.07.2006 | aktual.: 24.07.2006 10:27
O dramatycznej utracie wiary we wspierany przez USA program budowy demokratycznego Iraku świadczą ich sugestie, że trzeba uzgodnić podział Bagdadu na dwie strefy, szyicką i sunnicką, aby w ten sposób zapobiec masowemu rozlewowi krwi. O takim pomyśle powiedzieli agencji Reutera wysocy rangą oficjele iraccy.
Dziesiątki tysięcy mieszkańców Bagdadu porzuciły już swe domy w obu częściach stolicy.
Irak jako przedsięwzięcie polityczne jest skończony - oświadczył pewien wysoki oficjel rządowy. Wypowiadał się anonimowo, gdyż koalicja kierowana przez premiera Nuriego al-Malikiego oficjalnie oręduje konstytucji uchwalonej pod auspicjami USA, zachowującej i potwierdzającej jedność Iraku.
Jedno z wysoko postawionych źródeł wyznało nawet, że poświęca cały swój czas programom rządowym, choć nie wierzy w ich realność, bo w ten sposób tłumi w sobie rosnący niepokój o przyszłość kraju.
Partie przeszły do Planu B - powiedział wysoki oficjel. Wyjaśnił, że blok sunnicki, koalicja kurdyjska i dominujący w parlamencie blok szyicki szukają sposobów podzielenia władzy i środków oraz rozwiązania szarady siedmiomilionowego Bagdadu, zamieszkanego przez sunnitów i szyitów.
Mówi się poważnie o podzieleniu Bagdadu na część wschodnią i zachodnią - oświadczył ów oficjel. - Jesteśmy w najwyższym stopniu zaniepokojeni.
Choć w sobotę odbyło się pierwsze posiedzenie Komisji Pojednania Narodowego, a we wtorek Maliki, polityk szyicki, spotyka się w Waszyngtonie z prezydentem George'em W. Bushem, inni wysocy rangą politycy mówią, że prawie stracili nadzieję na utrzymanie istniejącego od 80 lat wieloetnicznego i wielowyznaniowego państwa irackiego w jego obecnej postaci.
Sytuacja jest przerażająca i czarna - powiedział Rida Dżawad at-Takki, deputowany do parlamentu z ramienia bloku szyickiego i jeden z niewielu oficjeli gotowych rozmawiać publicznie o groźbie wojny domowej. - Dotarły do nas informacje o planie podziału Bagdadu. Rząd sobie nie radzi.
Wskutek przemocy na tle wyznaniowym ginie każdego dnia około 100 Irakijczyków, a dziesiątki tysięcy ludzi porzucają swe domy. Wysoki rangą oficjel z arabskiej mniejszości sunnickiej, do 2003 roku dominującej w życiu publicznym Iraku, też przyznał się do czarnych myśli. Wszyscy wiedzą, że sytuacja jest bardzo zła - powiedział. - Nie jestem optymistą.
Pogodzeni z nieuniknionym?
Część dyplomatów zachodnich w Bagdadzie mówi, że niewiele jest oznak, iż nowy rząd zdoła powstrzymać ześlizgiwanie się kraju ku wojnie domowej.
Wydaje się, że Maliki i część innych polityków naprawdę starają się, aby plan pojednania się udał - powiedział jeden z dyplomatów. - Jednak nie widać, żeby mieli realne poparcie. Poszczególne ugrupowania troszczą się o własne interesy. Obecność około 145 tysięcy dobrze uzbrojonych żołnierzy koalicyjnych, w większości amerykańskich, zapobiega otwartemu zajmowaniu terenu przez zbrojne grupy reprezentujące różne społeczności. Jednak mało kto oczekuje, że Waszyngton będzie gotów w nieskończoność utrzymywać swe wojsko w Iraku, a wielu analityków powątpiewa w spoistość szkolonej przez Amerykanów armii irackiej.
Mówiąc najogólniej, Irakowi grozi rozpad na trzy części: szyickie południe, kurdyjską północ i arabskosunnicki zachód. Może jednak dojść do zaciekłych walk między Arabami i Kurdami o Mosul i o ropę z Kirkuku, a także do wojny miejskiej w Bagdadzie, na wzór walk w Bejrucie w latach 70.
Oficjele mówią, iż rzeka Tygrys już przypomina bejrucką "Zieloną Linię", oddzielając sunnicki zachodni Bagdad, znany pod starodawną nazwą Karch, od głównie szyickiego wschodu, czyli Rusafy.
Ambasador USA Zalmay Khalilzad i dowódca wojsk koalicyjnych gen. George Casey ogłosili w zeszłym tygodniu publiczny apel: "Wzywamy przywódców irackich, aby wzięli na siebie odpowiedzialność za osiągnięcie pojednania i zabiegali o nie czynami, a nie tylko słowami".
Jednak pewien dyplomata europejski powiedział: "Zastanawiam się, czy jedynym wyjściem nie jest pogodzenie się z nieuchronnością podziału i wojny domowej. (...) To może być nieuniknione, czy zatem nie lepiej przejść przez to [możliwie szybko]?".
Ciężka sytuacja
W publicznych wystąpieniach oficjele iraccy i amerykańscy nie ukrywają, że sytuacja jest poważna. Zaczęła się pogarszać pięć miesięcy temu, 22 lutego, kiedy ekstremiści sunniccy zniszczyli szyickie sanktuarium w Samarze. Szyiccy fanatycy odpowiedzieli atakami na meczety sunnickie i sunnitów, otwierając nową fazę konfliktu. Teraz szyickie milicje są równie groźne jak sunniccy rebelianci.
Swój plan pojednania narodowego, przewidujący amnestię dla części rebeliantów i obiecujący poskromienie milicji, Maliki nazwał "ostatnią szansą" na pokój. Khalilzad powiedział, że rząd iracki, chwalony przez Busha jako wielki sukces demokracji instalowanej przez USA na Bliskim Wschodzie, ma tylko kilka miesięcy, żeby pokazać, co jest wart.
Nawet dowódcy milicji mówią, że wzburzenie spowodowane zamachami bombowymi i napadami jest tak silne, iż zwykli Irakijczycy, w większości posiadający broń palną, ignorują nawoływania do powściągliwości.
Szyicki deputowany Takki powiedział: Ludzie biorą w swoje ręce ochronę dzielnic i miejscowości, gdzie mieszkają.
Prezydent Bush, który przyjmie Malikiego we wtorek w Białym Domu, chce usłyszeć od gościa zapewnienie, że nowy demokratyczny Irak nie jest mrzonką. Takie słowa miałyby uspokoić Amerykanów, którzy w listopadowych wyborach do Kongresu rozliczą administrację i Republikanów z interwencji w Iraku.
Być może Maliki skupi się na sobotnim posiedzeniu Komisji Pojednania, po którym ogłosił, że "koordynacja i dialog oparte na demokracji ujrzały światło dzienne".
Jednak prywatnie jeden z jego najważniejszych oficjeli wyznał: Szczerze mówiąc, wszystko jest skończone. Swoje obowiązki wykonuję nadal tylko dlatego, że jest to jedyny sposób walki z depresją, która mnie ogarnęła.