Instrukcja obsługi akt
Czytałem wiele dokumentów bezpieki o Kościele. Nie chcę jednak pisać o moralnych rozterkach, jakie pojawiają się przy lekturze tych akt, lecz o kwestiach, powiedziałbym, technicznych.
16.06.2006 | aktual.: 16.06.2006 15:26
Przez 45 lat komunizmu w Polsce bezpieka była jednym z głównych filarów władzy, a Kościół jej głównym przeciwnikiem. Z tej prostej konstatacji wynikają wszystkie dalsze konsekwencje. Kościół, według wzorców, wypracowanych jeszcze w Związku Sowieckim w latach 20., rozbijano na trzy sposoby: – niszcząc, często także fizycznie, hierarchię oraz szczególnie gorliwych kapłanów i świeckich; – wprowadzając liczne ograniczenia prawne oraz stosując dozór ze strony administracji państwowej; – wreszcie rozbijając jego spoistość od środka, poprzez budowanie rozległej agentury w samych strukturach kościelnych. Takie praktyki z żelazną konsekwencją stosowano w całym obozie komunistycznym i byłoby naiwnością sądzić, że w Polsce było inaczej.
Bez lęku, ale z rozwagą
Zjawisko agenturalnej penetracji Kościoła przez wrogie mu siły należy w tych warunkach uznać za dość naturalne i nie ma powodu wpadania w histerię z powodu ujawnienia kilku nazwisk. Komunistom nigdy nie udało się uzyskać wpływu na codzienne życie Kościoła, pomimo że posiadali stosunkowo rozległą wiedzę na temat jego wewnętrznych problemów. Większość materiałów po IV Departamencie MSW i jego terenowych odpowiednikach została jednak zniszczona, co ma poważne konsekwencje dla badania infiltracji Kościoła przez bezpiekę.
Zniszczeniu uległy przede wszystkim teczki ewidencyjne i teczki pracy tajnych współpracowników, w których gromadzona była cała dokumentacja na ich temat. Zachowały się natomiast materiały ewidencyjne, a więc kartoteki oraz dzienniki rejestracyjne, prawdziwe serce i mózg systemu informacyjnego bezpieki. Pozwalają na ustalenie kto, kiedy, gdzie i w jakich okolicznościach dokonał werbunku. Posiadając taki zapis i znając pseudonim agenta, można rozpocząć żmudną kwerendę dalszych akt. Materiał z teczki tajnego współpracownika był rozpisywany przez jego oficera prowadzącego do kolejnych teczek, tzw. obiektowych, albo spraw operacyjnego sprawdzania lub rozpracowania, czasem trafiał do akt administracyjnych. Bardzo często tam ocalał i może dostarczyć ważnych informacji do weryfikacji tożsamości agenta działającego pod tym pseudonimem.
Donos czy paplanina?
Z lektury tych dokumentów nie zawsze jednak jednoznacznie wynika, w jakim kontekście informacje zostały zebrane. Oczywiście, jeśli ktoś fatygował się na spotkanie w lokalu konspiracyjnym, trudno sądzić, że nie był świadomy, z kim i po co się spotyka. Nawet jeśli nigdy nie podpisał formalnego zobowiązania. Niewątpliwie bowiem oficerowie SB często rezygnowali z takiego dokumentu, który w innych przypadkach był rutynową formą nawiązania współpracy. W przypadku duchownych dopuszczano postępowanie elastyczne, aby nie stwarzać dodatkowego dyskomfortu psychicznego dla potencjalnego kandydata do współpracy.
Już sam fakt takich kontaktów był stresujący, a dla wielu duchownych podpisanie zobowiązania do współpracy z SB byłoby z pewnością granicą, której nigdy by nie przekroczyli. Ponieważ najczęściej rezygnowano z formalnego zobowiązania do współpracy, powstawała dość płynna, szara strefa wzajemnych relacji, pełna niedomówień i dająca różne możliwości interpretacji. To, co dla oficerów SB było ważnym materiałem, wykorzystywanym w różnych innych grach operacyjnych, dla nieszczęśnika uwikłanego w takie kontakty mogło wydawać się niegroźną paplaniną, nierodzącą poważniejszych skutków dla całej wspólnoty.
Sądzę również, że wielu duchownych dość naiwnie uważało sporadyczny kontakt z oficerem bezpieki za część nieformalnych kontaktów z aparatem państwa. Zwłaszcza jeśli spotkania odbywały się na parafii, a więc na gruncie kościelnym, a przekazywane informacje były w ich rozumieniu błahe, bez znaczenia. Lektura zachowanych dokumentów często nie pozwala rozwiać wszystkich wątpliwości. Badacz pozostanie z hipotezami, których nie sposób do końca zweryfikować, skazany na własną interpretację oraz poszukiwanie innych źródeł.
Płynne kryteria
Najpoważniejszym problemem będzie więc próba wyznaczenia jasnych i czytelnych kryteriów, według których będzie można kwalifikować poszczególne przypadki współpracy. Sądzę, że można mówić o współpracy w przypadku regularnych oraz długotrwałych spotkań, zwłaszcza jeżeli miały miejsce poza terenem kościelnym. Spotkania w lokalach gastronomicznych czy w mieszkaniach konspiracyjnych, gdy zainteresowani posługiwali się systemem haseł, aby doszło do takiego kontaktu, powinny być kwalifikowane jako przypadek świadomej współpracy. Znacznie trudniejsze do zinterpretowania są często występujące w aktach kwestie paszportowe. Ostatnio pojawiają się interpretacje wewnętrznych dokumentów MSW sugerujące, że każdy kontakt duchownego z bezpieką mógł zostać zewidencjonowany jako przypadek tajnej współpracy. W moim przekonaniu taka interpretacja jest błędna. Bezpieka nie tworzyła fikcyjnych agentów, gdyż oznaczałoby to, że okłamywała samą siebie. Rozmowy przy okazji starania się o paszport były rejestrowane jako opinie danego
duchownego, pod jego nazwiskiem. Nie znam przypadku, aby w ten sposób wprowadzono kogoś do ewidencji tajnych współpracowników.
Problem powstaje, gdy mamy do czynienia z wyraźną prośbą skierowaną do oficera SB o pomoc w załatwieniu paszportu, chociaż i takie sytuacje bywały niejednoznaczne. Nie miałbym wątpliwości co do agenturalnego charakteru kontaktów, jeśli z dokumentacji jasno wynika, że przy takiej okazji został dobity targ – paszport za informacje. Było to stosowane często przy dłuższych wyjazdach zagranicznych, kiedy tajny współpracownik był przekazywany do dyspozycji wywiadu PRL. Jeżeli jednak sprawa miała charakter incydentalny i nie przeradzała się w dłuższą znajomość operacyjną, zalecałbym daleko idącą ostrożność w stawianiu wniosków.
Okolicznością uwiarygodniającą domniemanie podjęcia współpracy są oczywiście pokwitowania odbioru pieniędzy lub znacznie częściej spotykane tzw. prezenty okolicznościowe czy „paczki delikatesowe”. Oczywiście istotne byłoby także, co na ten temat miałyby do powiedzenia same zainteresowane osoby, o ile zechcą o tym rozmawiać. Jednoznacznych spraw, jak sądzę, nie będzie wiele. Dlatego w każdym przypadku rodzaj kontaktów księży z funkcjonariuszami bezpieki powinien zostać omówiony szczególnie wnikliwie, aby odróżnić ewidentnych donosicieli od ludzi słabych, zaplątanych w kontakty, które ich przerosły.
Sądzimy także siebie
Lektura dokumentów pozostałych po IV Departamencie MSW i jego terenowych odpowiednikach skłaniać musi do smutnej refleksji nad złożonością motywów, jakimi kierowały się osoby podejmujące współpracę. Czasem, ale znacznie rzadziej aniżeli się przypuszcza, były to tzw. haki obyczajowe, używane do szantażu. Nierzadko przyczyną werbunku było subiektywne poczucie krzywdy danego duchownego, głęboki uraz, a nawet niechęć w relacjach z biskupem. Nie brakowało także przypadków, gdy rozmowy były prowadzone dla uzyskania jakiegoś pozytywnego rezultatu dla lokalnego Kościoła. Czasem był to swoisty handel: przekażę nieistotne informacje, ale proszę mi załatwić pozwolenie na materiały budowlane. W wielu dokumentach znajduje się także stwierdzenie, że podejmowano współpracę z organami bezpieczeństwa w poczuciu lojalności obywatelskiej.
Myślę, że zbyt szybko zapomnieliśmy, czym był PRL. Zarówno Kościół, jak i całe społeczeństwo głęboko wrosły w tamtą rzeczywistość. Dla wielu kontakt z organami bezpieczeństwa nie wydawał się jakimś wyjątkowym występkiem, zwłaszcza że przy tej okazji można było także coś dla siebie i innych załatwić. I jeszcze jedna ważna uwaga. Postacie monumentalne, bez skazy, także wśród duchowieństwa były tylko pewnym szlachetnym marginesem. Pozostali, jak my wszyscy, brnęli przez mrok PRL, szukając dla siebie i innych najlepszej drogi. Coś się udało, coś nie. Czasem błądzono. I o tym także należy pamiętać, przystępując do trudnej lektury akt z archiwum SB. Osądzamy nie tylko innych, ale także trochę i siebie.
Andrzej Grajewski