Imigranci i biedacy
Raport Biura Spisu Powszechnego, z którego wynika, iż ponad 40% mieszkańców Nowego Jorku to przybysze z całego świata, potwierdza w liczbach to, czego doświadczamy na co dzień: międzynarodowej społeczności miasta kolorowej, egzotycznej, różnorodnej. Najwięcej osiedliło się, oczywiście, Latynosów, choć wśród mniejszości etnicznych Murzyni stanowią najliczniejsza grupę. Drudzy pod względem liczebności to przybysze z Półwyspu Indyjskiego, trzecie - ludzie z Dalekiej Azji (Chiny, Korea Południowa, Filipiny).
Bardzo licznie reprezentowani są w mieście imigranci z byłego Związku Sowieckiego. Mozaika narodów, kultur, wyznań, obyczajów czyni z Nowego Jorku miasto barwne, fascynujące, choć zapewne ciężkie do życia na co dzień.
Polaków w nim jest coraz mniej. Spada systematycznie liczba przybyszów. O ile w latach 1981-90 przyjechało z Polski do USA prawie 85 tysięcy osób, o tyle w 1998 r. nieco więcej niż osiem tysięcy. Z tego zaledwie około jednej czwartej osiedla się w Nowym Jorku reszta wędruje w inne miejsca Stanów Zjednoczonych.
Przyczyny tego spadku imigracji są zrozumiale: zmiany polityczno-ekonomiczne w kraju, skreślenie z listy krajów, których mieszkańcy mogą ubiegać się o azyl polityczny, wyeliminowanie Polski z loterii wizowej ograniczyły poważnie możliwości przyjazdu z perspektywa osiedlenia się na stale. Ci zaś, którzy są, powoli wtapiają się w społeczność miasta lub wyprowadzają się na obrzeża (do New Jersey, na Long Island czy do Westchester), gdzie i życie jest spokojniejsze i warunki egzystencji przyjemniejsze.
Pod liczbami wspomnianego raportu kryje się ponadto niewesoła rzeczywistość: bieda. Imigranci są ubodzy, żyją długo w swym nowym kraju na bardzo nędznym poziomie, nim się dorobią, jeśli w ogóle im się to uda. Albowiem imigranci są głównie niewykształceni, gotowi do podjęcia najprostszych prac, na które jest ciągle zapotrzebowanie w mieście takim jak Nowy Jork.
W innym dokumencie, przygotowanym przez "Community Service Society" poświęconym biedzie w naszym mieście, ukazuje się drugą stronę tętniącej życiem i kipiącej energią metropolii. O ile w całych Stanach Zjednoczonych poziom biedy systematycznie spada, o tyle w Nowym Jorku rośnie; ostatnio z 29,3 do 32,3% wśród rodzin z dziećmi. A już szczególnie niepokojącym zjawiskiem jest wzrost biedy w rodzinach pracujących.
Zjawisko to jest prawdopodobnie wynikiem reformy systemu zasiłków społecznych ("welfare"), zmuszającej ludzi do podjęcia pracy. Cóż ludzie bez kwalifikacji mogą zarobić, jeśli aż 36% imigrantów z ostatnich lat nie ma skończonej szkoły średniej? W dzisiejszych warunkach postindustrialnego społeczeństwa ich szanse są znacznie mizerniejsze niż przybyszów 50 lat temu. Wtedy wystarczyło proste przyuczenie do zawodu, aby jako robotnik wykwalifikowany żyć całkiem spokojnie. Dzisiaj potrzebne są już studia i to w odpowiednich dziedzinach.
Paradoksalnie, w miarę rosnącego bogactwa USA poszerza się rozziew między biednymi i bogatymi. Tworzy się jakby nowy typ społeczeństwa, wyraźnie dwudzielnego: z jednej strony rośnie grupa ludzi zamożnych, którym dobrze się wiedzie, z drugiej rośnie też warstwa biedaków, którzy nie są w stanie skorzystać z szansy cywilizacji elektronicznej.
Kurczy się natomiast strefa pośrednia, tak jak zanika typ prac wymagających średnich zaledwie kwalifikacji. Imigranci tradycyjnie zasilający to społeczeństwo, mają coraz dłuższą drabinę społeczną do pokonania. Niewielu to jednak odstrasza.
„Nowy Dziennik”
28.07.2000 | aktual.: 22.06.2002 14:29