Ilona Łepkowska
Rozmowa z Iloną Łepkowską, scenarzystką i współproducentką serialu 'M jak miłość'.
02.04.2006 20:17
Robert Patoleta: - Co Pani czuje, kiedy 1 Polaków zasiada przed telewizorami oglądając kolejny odcinek „M jak miłość”?
Ilona Łepkowska: Nie źle się czuję. Osiągnięcie tak dużej oglądalności i utrzymanie jej przez tak długi czas to sukces. To kolejny sezon, w którym wygrywamy rankingi oglądalności. To największy powód do satysfakcji, bo wiem jak dużym wysiłkiem jest okupiony. Trudno jest utrzymać pewien poziom i zaufanie widzów. To na razie się udaje.
- Ostatnio po raz kolejny serial miał rekordową oglądalność – 70% całej telewizyjnej widowni.
Oglądalność jest duża, ale już w 2002 roku była podobnie wysoka. Ostatnio przez śmierć Krzysztofa zbliżyła się do tego poziomu. Z badań rynku telewizyjnego wynika, że jest to niebotyczne osiągnięcie, bo nie jest to coś jednorazowego, ale coś cyklicznego. Nie trzeba przy tym być koniecznie tego dnia, bo można obejrzeć powtórkę następnego dnia po południu. To jest oznaką, że oglądalność nie może chyba iść wyżej w górę. I tak jest nadzwyczajna.
- Teraz sprzedano „M jak miłość” do Rosji.
Podczas prowadzonych rozmów, Rosjanie oglądali gotowe odcinki, ale na samym początku zwrócili uwagę na wyniki oglądalności, które zdumiały wiele osób. Wiadomo, że produkcja telewizyjna też jest towarem. Sprzedaje się w tak zwanych formatach. My obserwujemy, co dzieje się na rynku telewizyjnym za granicą, a oni obserwują to, co dzieje się u nas.
- Państwa serial może rozpocząć erę popularności polskich formatów telewizyjnych za granicą.
Dużo zależy od tego, czy „M jak miłość” odniesie sukces. Jeśli stacje zagraniczne tak stwierdzą, to będą szukały innych rzeczy u nas, które mogą budzić ich zainteresowanie. Prawda jednak jest taka, że nie mamy zbyt wielu rzeczy łatwych do sformatowania. Wiem, jak Rosjanom ciężko było przełożyć na ich warunki prywatną własność rolną. We Francji z tym byłoby prościej. Tam to jest całkowicie zrozumiałe. Z seriali mógłby się sprawdzić „Na dobre i na złe”, ale wiele krajów ma już swoje własne „szpitalne” seriale.
- Czy „M jak miłość” trafi do Francji?
Wiem, że prowadzone są na ten temat rozmowy ze stroną francuską. Zainteresowane są też Czechy. Podczas targów telewizyjnych w Cannes przewidziana jest wspólna konferencja prasowa przedstawicieli TVP i strony rosyjskiej. Będą ogłoszone wyniki emisji w Rosji. Jednak dopiero po trzech, czterech tygodniach będzie można stwierdzić czy to chwyciło. Jeśli dalsze wyniki będą obiecujące, może być to argument dla transakcji.
- Wersja rosyjska została dosyć poważnie zmieniona w stosunku do polskiej.
W niektórych wątkach Rosjanie dokonali zmian, ale pozostawili wątek z młodymi. Bardzo dokładnie przedstawili wątek Marty, która samotnie wychowuje dziecko, bo zostawił ją narzeczony. Chcieli od samego początku wzbudzić zainteresowanie serialem, dlatego całą historię zaczęli od krachu finansowego w latach 90. To była sprawa, która bardzo odcisnęła się na wielu rodzinach i do tej pory to pamiętają. Byłam tam, aby przekazać rosyjskiej ekipie swoją metodę pracy. Chciałam wyjaśnić to, czego nie rozumieli. Namawiałam ich do stosunku do bohaterów opartego na pozytywnych emocjach.
- Dlatego „M jak miłość” jest najpopularniejszym polskim serialem ostatnich lat?
Takie sytuacje jak samotna matka, kłótnia w rodzinie o to, kto przejmie rodzinny interes, zdrada małżeńska, miłość rodzicielska czy uczucie pomiędzy kobietą a mężczyzną są absolutnie takie same pod każdą szerokością geograficzną. W Polsce ludzie tęsknią za poukładanym światem, a żyją w chaosie przemian ekonomicznych i obyczajowych. Jesteśmy zbyt zajęci, żeby pielęgnować więzy rodzinne. Jest w nas tęsknota do tradycyjnej harmonii. Nadal, mimo pędu do kariery i zdobywania dóbr materialnych na pierwszym miejscu stawiamy udane życie rodzinne. „M jak miłość” pokazuje, że jednak można.
- Nie ma Pani czasami ochoty poruszyć istotnych tematów społecznych, np. związanych z tolerancją i przynajmniej delikatnie edukować społeczeństwo?
Poruszamy takie sprawy. Wrócił wątek geja, potępiamy nietolerancję i homofobię. Nie będzie tego więcej, będzie tyle, ile moim zdaniem powinno być. Proszę zrozumieć, że przed telewizorami gromadzą się ludzie o różnych poglądach, w różnym wieku, o różnym statusie społecznym, miejscu zamieszkania, zamożności itd. Dlatego nie możemy robić filmu tylko na temat „mój przyjaciel gej”. Cały problem polega na tym, że filmowcy robią filmy z punktu widzenia Warszawy. My nie jesteśmy całym światem, nie jesteśmy nawet całą Polską. Angielskie filmy tak wspaniale potrafią pokazywać prowincję, ludzi biedniejszych, a nasze nie. Musimy pokazywać problemy ważne dla różnych ludzi. Czym innym jest zjedzenie śniadanka o godzinie 11 w Cafe Szpilka, a czym innym stanie na przystanku PKS o godzinie 6 czekając na autobus do roboty. Staram się pokazywać szersze spectrum życia.
- Poruszanie trochę bardziej ambitnych wątków może zjednać krytyków serialu uważających, że przedstawia uproszczony i nieprawdziwy obraz życia.
Oczywiście, że jest uproszczone, ale jest TEŻ ciekawsze, bardziej emocjonujące. Jest w nim więcej interesujących zdarzeń niż w życiu każdego z nas. To nie jest prawdziwe życie, serial ma pokazywać elementy życia, ale w sposób wybiórczy i w niektórych sprawach wyostrzony.
- Kiedy u nas będą powstawać takie serialowe perełki jak „Seks w wielkim mieście”?
Wie pan ile ten serial kosztował? A jaką on u nas miał oglądalność - 4%,5%. Telewizja to przemysł, a to jest serial niszowy, niezrozumiały dla szerokiej publiczności. Ja go uwielbiam, również moja córka. Ale jak taki serial mógłby u nas zarobić na siebie reklamami przy 4-procentowej oglądalności? Zupełnie inny rodzaj myślenia przykłada się do produkcji zachodnich i do naszych. Po emisji pierwszego odcinka byłyby protesty KRRiT, że telewizja publiczna za pieniądze podatników kręci serial o czterech nimfomankach, które myślą wyłącznie, o tym żeby się bzykać z facetami. Odezwałyby się głosy, że jesteśmy społeczeństwem tradycyjnych wartości katolickich i pokazywanie takiego wynaturzenia jest naganne. Naprawdę, tak by było.
- Jak wygląda praca scenarzysty serialowego?
Wygląda tak, jak każdego innego scenarzysty. Trzeba najpierw napisać scenariusz, a potem go poprawić. Mamy trzyosobowy zespół scenariuszowy, ja jestem jego szefem. Mamy zebrania, podczas których wymyślamy wątki na pewien czas do przodu. Opracowujemy materiał, do którego każdy z nas może sięgnąć i przypomnieć sobie, co żeśmy ustalili, na co zgodziliśmy się wszyscy. Albo ja, albo moja współpracownica Alina Puchała, mając w pamięci rozwój wątków, piszemy tak zwaną drabinkę do każdego odcinka. To jest szczegółowy układ scen, w którym jest rozpisane, co będzie się działo między kim a kim. Taki materiał do rozpisania dostaje jeden z trójki scenarzystów – Alina, Marta Kuszewska albo Paweł Jurek. Potem wraca do mnie, ja to szlifuję, potem idzie to do telewizji, redaktorzy z telewizji też mają czasem jakieś drobne uwagi. Z powrotem trafia do mnie, jest jeszcze raz szlifowany i trafia na plan.
- Pani jest też współproducentem. Jak dużą kontrolę ma Pani nad serialem?
Zasadniczą. Zajmuję się sprawami artystycznymi. Jestem odpowiedzialna za dobór reżyserów, operatorów, casting, nadzór nad montażem, wybór obiektów. Mój partner zawodowy Tadeusza Lampka zajmuje się stroną ekonomiczną tego przedsięwzięcia – wszystkie sprawy kosztorysów, dba żeby produkcja była dobrze zorganizowana, mieściła się w budżecie, żeby wszystko było sprawnie zrobione.
- Ile odcinków jest w tej chwili napisane do przodu?
Jest napisane 440, około 40 odcinków do przodu w stosunku do emisji, około 15 w stosunku do produkcji. W tej chwili kręcimy w bardzo wielu obiektach. Najczęściej używamy hali zdjęciowej, w której zbudowane są dekoracje. Mamy też obiekty wynajmowane do naszej wyłącznej dyspozycji, jak na przykład mieszkanie studentów. Jest bardzo dużo obiektów wynajmowanych. Im więcej pojawia się bohaterów, tym więcej potrzeba wnętrz.
- Do tej pory wyemitowano ponad 400 odcinków. Kilku aktorów odchodzi z serialu. Czy to nie jest moment pewnego załamania, wypalenia tematów? Jak planuje Pani zadziałać, żeby wkrótce oglądalność nie zaczęła spadać?
Tak jest w każdym serialu. W pewnym momencie materiał dramaturgiczny, konflikty, zdarzenia, zostaje wyczerpany. Bohaterowie zaczynają przeżywać to samo, co już przeżywali. Na przykład matka miała kłopoty wychowawcze z jednym dzieckiem, to teraz będzie miała problemy z drugim dzieckiem. Mąż zdradził żonę, to teraz żona zdradzi męża. Metodą jest szukanie pewnych zdarzeń, które jeszcze nie miały miejsca, albo wprowadzanie nowych postaci, które same mają jakąś historię i zmieniają losy już znanych bohaterów. Wypalenie następuje też w aktorach. Wtedy trzeba dać im nowego partnera albo partnerkę, żeby znaleźli świeżość i się ożywili.
- Kto ostatnio postanowił odejść ze serialu?
Marcin Bosak, który grał Kamila. Oczywiście starałam się go przekonywać na wszelkie sposoby. Przypuszczam, że przestraszył się. Jest młodym aktorem na początku swojej drogi i ta rola odciska na nim zbyt duże piętno. To taki „syndrom Janka Kosa”. Zabezpieczył podstawowe potrzeby życiowe. Pozwoliło mu to stanąć na nogi. Popularność zaczęła go męczyć. Zakosztował jej tyle, na ile było mu to potrzebne. Rozumiem, że to jest męczące, bo traci się swoją prywatność.
- Czy Anna Mucha też odejdzie z serialu?
Nie.
- Kto jeszcze oprócz Cezarego Morawskiego zamierza odejść?
Nie słyszałam o nikim więcej. Cezary Morawski nie chciał odejść, tylko grany przez niego bohater został uśmiercony. Nie konsultuję z aktorami, jak ma wyglądać ich wątek. Uważałam, że w jego małżeństwie już nic się nie może zdarzyć. Jego śmierć nie jest zamknięciem, ale otwarciem pewnej nowej możliwości.
- Napisała Pani scenariusz do „Nigdy w życiu” na podstawie powieści Katarzyny Grocholi. Podoba się Pani „Ja wam pokażę!”, kontynuacja filmu?
Nie widziałam. Były takie sugestie, że nie chciałam robić drugiej części „Nigdy w życiu”, bo skrzywdziłam Kasię Grocholę. Otóż „Serce na temblaku”, drugą książkę o Judycie, przeczytałam jeszcze w formie maszynopisu. Powiedziałam wtedy: „Kasiu, namawiam cię gorąco na to, żebyś poprawiła tę książkę. Uważam, że ta książka jest dużo gorsza od „Nigdy w życiu”. Sprzeniewierzasz się w niej trochę swojej bohaterce, która wcześniej była fajną kobitą, dzielną, która dostała w dupę od życia i męża. Potrafiła stanąć na nogi i zrobić coś ze swoim życiem, poradzić sobie fantastycznie i w nagrodę dostała prezent w postaci wielkiej miłości. W drugiej części jest jakąś idiotką”. Wtedy Kasia się na mnie pogniewała. Ja to rozumiem, ponieważ jak autor pisze, to uważa za pewne, że to jest dobrze. Nie mniej ja to mówiłam naprawdę z dobrego serca. W momencie, kiedy powstał film, między nami powstały konflikty. Kasia uważała, że adaptując książkę, zepsułam ją. Osobiście uważałam, że wyciągnęłam z niej to, co najlepsze. W filmie
każda scena musi do czegoś służyć. Wyszła trzecia książka, którą przeczytałam i powiedziałam to samo, co o drugiej. Zaproponowałam, że napiszę nową wersję losów Judyty i Adama. Kasia się nie zgodziła i sama została scenarzystką i współproducentką.
- Ma Pani dalsze plany związane z kinem?
Pracuję nad dwoma scenariuszami. Jeden będzie poważny, drugi to komedia romantyczna w stylu „Nigdy w życiu”. Tym razem scenariusz jest jednak autorski, nie adaptacja. jeśli scenariusz zostanie dobrze przyjęty, to zdjęcia rozpoczną się latem, bo akcja dzieje się w wakacje. Ale na razie nie zdradzę szczegółów.
Rozmawiał Robert Patoleta.