ŚwiatIle dywizji ma Bush?

Ile dywizji ma Bush?

USA tracą globalną supremację, bo mają za małą armię jak na swoje mocarstwowe ambicje - pisze specjalnie dla "Przekroju" brytyjski historyk Niall Ferguson.

Ile dywizji ma Bush?
Źródło zdjęć: © AFP

01.02.2007 06:01

Myślałby kto, że 300 milionów Amerykanów wystarczy do tego, by rządzić światem - a przynajmniej kilkoma upadłymi państwami średniej wielkości. Irak ma 27 milionów mieszkańców, Afganistan 31 milionów. A jednak, choć w ubiegłym roku populacja USA oficjalnie przekroczyła trzechsetny milion, amerykański sukces w Iraku i Afganistanie wydaje się coraz mniej prawdopodobny. Jeszcze parę lat temu można było sobie w miarę sensownie wyobrażać, że dzięki zmianie ustroju połączonej z działaniami państwotwórczymi te "zbójeckie" niegdyś kraje zdołają stać się przyczółkami demokracji w świecie islamu.

Faktem jest, że George W. Bush jeszcze się nie poddał: zamierza "rzucić" do Bagdadu ponad 20 tysięcy dodatkowych żołnierzy i uratować stolicę Iraku przed wybuchem krwawej wojny domowej. Znaczna większość amerykańskich wyborców patrzy jednak sceptycznie na te pomysły. Coraz bardziej skłaniają się oni ku poglądowi, że Irak jest Wietnamem naszych czasów, czyli bagnem, z którego Ameryka prędzej czy później będzie musiała się wycofać.

Ale dlaczego miałoby tak być? Przecież niespełna sto lat temu, tuż przed I wojną światową, Wielka Brytania miała 46 milionów mieszkańców (co stanowiło zaledwie 2,5 procent ludzkości), a jednak Brytyjczycy potrafili rządzić rozległym imperium zamieszkanym przez kolejne 375 milionów ludzi, czyli jedną piątą światowej populacji. Dlaczego 300 milionów Amerykanów nie potrafi zapanować nad niespełna 30-milionowym Irakiem?

Cztery lata temu, kiedy USA szykowały się do inwazji na Irak, napisałem książkę pod tytułem "Kolos". Przedstawiony w niej mroczny scenariusz zawierał się już w podtytule: "Wzlot i upadek Amerykanina". Twierdziłem mianowicie, że USA nie mają wielkich szans na to, by powtórzyć imperialny sukces Brytyjczyków i zapewnić mu podobną trwałość, a to z trzech powodów: deficyt finansowy, deficyt zaangażowania i, co chyba najbardziej zaskakujące, deficyt żołnierzy. Dość bezwzględnie porównałem amerykańskie mocarstwo do "lenia na tapczanie, który uprawia konsumpcję na kredyt i nie pali się iść na front, a długotrwałe przedsięwzięcia szybko go nudzą".

Rad byłbym, gdyby okazało się, że nie miałem racji; niestety, wydarzenia w Iraku potwierdzają moją analizę. Nie pojawił się żaden bliskowschodni plan Marshalla, by postawić na nogi iracką gospodarkę, a poparcie Amerykanów dla całej akcji okazało się efemeryczne. Akurat te dwie trudności można było łatwo przewidzieć, ponieważ towarzyszyły wszystkim poprzednim interwencjom zagranicznym USA (okupacja RFN i Japonii po II wojnie światowej to wyjątki potwierdzające regułę). Natomiast deficyt żołnierzy pozostaje zjawiskiem zagadkowym.

Jak to jest, że trzeci pod względem zaludnienia kraj świata cierpi na taki niedobór wojsk? Najprostsze wyjaśnienie mówi, że jak na tę liczbę ludności i tak gigantyczny budżet wojskowy, USA mają wyjątkowo małą armię. W roku 2004 Pentagon zatrudniał 1 427 000 osób w czynnej służbie, tymczasem znacznie więcej ludzi, bo ponad dwa miliony, zamieszkuje amerykańskie więzienia. Zaledwie jedna piąta owych wojsk stacjonowała poza krajem, z czego w Iraku 171 tysięcy, co stanowi 0,06 procent ludności USA. W tej chwili w Iraku stacjonuje około 132 tysięcy Amerykanów. Mniej więcej tyle samo żołnierzy wysłali tam w 1920 roku Brytyjczycy, by stłumić powstanie, tyle tylko, że sam Irak miał wówczas dziesięciokrotnie mniej mieszkańców. Trzeba przyznać, że niski poziom uczestnictwa w siłach zbrojnych stanowi w Ameryce swego rodzaju narodową tradycję. Przed stu laty wojsko stanowiło w USA zaledwie 0,1 procent ludności. Szkopuł w tym, że Ameryka chciałaby dziś odgrywać w świecie tę rolę, którą w tamtych czasach odgrywały
mocarstwa europejskie. Mówiąc bez ogródek: jak na imperium, Amerykanie mają zbyt mało dywizji.

W 2004 roku jeden z prezydenckich doradców powiedział w odruchu pychy dziennikarzowi Ronowi Suskindowi: "Teraz jesteśmy imperium i działając, tworzymy własną rzeczywistość". Ale kto wie, czy rzeczywistość nie jest przypadkiem taka, że Ameryka nie jest w stanie funkcjonować jako tradycyjne imperium z przyczyn demograficznych. Bądź co bądź taka rola wiąże się z eksportem ludzi, z kolonizacją i osadnictwem. Tymczasem USA ludzi raczej importują, mniej więcej półtora miliona osób rocznie.

W swojej książce wysunąłem przypuszczenie, że Unia Europejska stanowi twór polityczny nowego typu - "imperium wsobne" (impire), które rozrasta się poprzez konsensus, a nie przymus. Teraz rozumiem coś, czego wcześniej nie dostrzegałem: otóż za fasadą swojej wojskowej potęgi również USA są imperium wsobnym, które rozrasta się poprzez import ludzi, a nie eksport.

Epoka imperializmu była okresem, w którym europejskie populacje rosły tak szybko, że aż przelewały się za ocean, podbijając i kolonizując zasiedlone terytoria. Proces ten przyniósł najbardziej spektakularne efekty na kontynencie północnoamerykańskim. Dziś napływ imigrantów jest źródłem mniej więcej połowy przyrostu demograficznego w USA, ale pochodzą oni głównie z Ameryki Łacińskiej i Azji, a nie z Europy. Tymczasem kraje swego czasu kolonizowane przez Europejczyków dziś same wzięły się do kolonizacji Europy.

Być może wejście do Iraku było anachronizmem, próbą powrotu do czasów, kiedy europejskie imperia, a także ich osadnicze potomstwo w rodzaju USA naprawdę mogły panować nad całą resztą świata. Z prognoz ONZ wynika, że w 2050 roku 10 najludniejszych krajów świata z wyjątkiem Meksyku i USA będzie leżeć w Azji lub Afryce. Warto jednak zauważyć, że według amerykańskiego urzędu statystycznego jedną czwartą mieszkańców USA stanowić będą wówczas osoby pochodzenia latynoskiego. Zaledwie co drugi Amerykanin będzie białym nie-Latynosem.

Niall Ferguson (ur. 1964)
- brytyjski historyk i publicysta, zajmuje się historią polityczną epoki nowożytnej, zwłaszcza epoką brytyjskiego imperializmu. W swojej najnowszej książce ("War of the World: History's Age of Hatred, 1914-1989") przekonuje, że w XX wieku mieliśmy tylko jedną wojnę światową, która zaczęła się w 1914 roku, a skończyła w 1945.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)