Igor Zalewski dla WP: szósty bieg Tuska
Polskiej tradycji stało się zadość. Rządzący jak zwykle przegrali. Opozycja jak zwykle wygrała. Jak zwykle czeka nas powyborcza zmiana warty. Prawo i Sprawiedliwość nie przeszło do historii jako pierwsza partia, której udało się utrzymać władzę, chociaż bardzo się starała. Chyba aż za bardzo.
I choć wyborczej tradycji stało się zadość, w tej kampanii mnóstwo było zaskoczeń. Ci którzy mieli być silni, zawodzili. Ci którym wytykano słabość, w decydujących momentach demonstrowali moc. Ci zaś, których wezwano na ratunek w charakterze kawalerii, wystąpili w roli podpitych czerwonoskórych.
Zacznijmy od zwycięzców. Jeszcze dwa tygodnie temu sam pisałem dla WP, że sztabowcy Platformy Obywatelskiej zachowują się tak, jakby chcieli wesprzeć braci Kaczyńskich. Potem jednak nastąpił zwrot, który PO zawdzięcza nie tyle swoim spin doktorom ile przywódcy – Donaldowi Tuskowi. W Tuska dość powszechnie nie wierzono i nawet niektórzy politycy Platformy dawali po cichu wyraz swego sceptycyzmu. Lekceważące machnięcie ręką to był najczęstszy gest, jakim kwitowano przywódcze talenty gdańszczanina.
Tymczasem na finiszu Tusk wrzucił piąty, a może i szósty bieg i zamknął usta sceptykom, do których zaliczał się i piszący te słowa. Widzowie kolejnych debat z udziałem lidera PO nie mieli wątpliwości, że Tusk poradził sobie zarówno z Jarosławem Kaczyńskim, jak i Aleksandrem Kwaśniewskim. To był bez wątpienia zwrotny moment kampanii. Tusk potrafił swój głód sukcesu przekuć w energię i siłę, które pozwoliły w końcu wyborcom uwierzyć i w niego, i w jego formację. Przed wyborami dość powszechnie spodziewano się, że lider PO będzie słabym punktem tej formacji. Okazał się bodaj najsilniejszym. To dzięki niemu Platforma nie będzie musiała zawierać kłopotliwych koalicji.
Kolejne zaskoczenie to „spin doktorzy” PiS-u, wrzucani zazwyczaj do wspólnego wora z etykietą „Bielan i Kamiński”. Ci, którzy przed dwoma lata rzutem na taśmę wygrali braciom Kaczyńskim wybory parlamentarne i prezydenckie. Tym razem zdecydowanie zawiedli, wypstrykując się z dobrych pomysłów na dwa tygodnie przed dniem elekcji. A ostatni, decydujący tydzień był wręcz fatalny. Błędnie odczytując społeczne nastroje, a może rozpaczliwie czepiając się brzytwy, PiS i jego stratedzy zrobili kilka rzeczy, które wręcz odstraszyły od niego wyborców. Tymi samobójczymi zagraniami było bez wątpienia włączenie się CBA w kampanię wyborczą oraz telewizyjne „orędzie” premiera, które było chwytem nie tyle poniżej pasa, ile działaniem, jak to się ładnie określa, „na chama”. Czyżbyśmy już żyli w kraju, w którym chamstwo nie popłaca?
Następne zaskoczenie nazywa się Aleksander Kwaśniewski. Tajna, a nawet cudowna broń lewicy okazała się raczej kulą u nogi. Alkoholowe wpadki byłego prezydenta nieoczekiwanie stały się motywem przewodnim kampanii Lewicy i Demokratów, skutecznie przyćmiewając wszelkie inne działania tej partii. Podchmielony Olek, morda nasza, zamiast wciągnąć LiD na wyższa półkę, ściągnął ją ździebko niżej, tam gdzie znajdują się towary przecenione i przeterminowane. Kwaśniewski zawiódł na całej linii, bowiem nie tylko przesłonił lewicę swoimi występami i choroba filipińską, ale jeszcze zademonstrował kompletne wypalenie przechodzące w słabość. To się często zdarza „galaktycznym graczom”, którzy w swej dziedzinie osiągnęli bardzo wiele sukcesów. Trudno zresztą zwalać za to winę wyłącznie na schorowanego Kwaśniewskiego. Lewica sama jest sobie winna, że zachęcając do wyboru przyszłości, uporczywie sięga w przeszłość. Powód jest jednak prosty – brak nowych liderów.
Zaskoczeniem jest wreszcie żywotność PSL. Wielokrotnie uśmiercana i wyśmiewana partia zawdzięcza ją przede wszystkim konsekwentnej polityce nieuczestniczenia w nawalance, którą reszta sceny politycznej uważa chyba za istotę polityki. Dla wielu zmęczonych permanentną kocanką ludzi, ludowcy okazali się opcją gwarantującą, że z Wiejskiej będzie dochodził mniejszy zgiełk.
Dlaczego poległy Samoobrona oraz LPR i czy to dobrze pisać chyba nie ma sensu. To – jakby powiedział odchodzący premier Kaczyński – oczywista oczywistość.
Igor Zalewski specjalnie dla Wirtualnej Polski