PublicystykaIan Buruma: Wiosna faszystów

Ian Buruma: Wiosna faszystów

Czy jesteśmy świadkami ponownego nadejścia faszyzmu? Wielu ludzi zaczyna tak myśleć. Do faszystów porównywano już Donalda Trumpa, Władimira Putina i cały szereg różnych demagogów i prawicowych wichrzycieli w Europie. Ostatnia fala autorytarnego szału dotarła nawet do Filipin, gdzie prezydent-elekt Rodrigo "the Punisher" Duterte, obiecał wyrzucać podejrzanych przestępców do Zatoki Manilskiej - pisze Ian Buruma. Artykuł w języku polskim ukazuje się wyłącznie w WP Opiniach w ramach współpracy z Project Syndicate.

Ian Buruma: Wiosna faszystów
Źródło zdjęć: © AFP | Aris Messinis

15.06.2016 | aktual.: 25.07.2016 15:50

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Problem z terminami takimi jak "faszyzm" czy "naziści" polega na tym, że tak wielu ignorantów używa ich tak często, że w wielu sytuacjach dawno już słowa te straciły jakiekolwiek rzeczywiste znaczenie. Niewielu pozostało ludzi, którzy wiedzę na temat tego, co oznaczał faszyzm, mają z pierwszej ręki. Słowo te stało się słowem-wytrychem używanym do klasyfikowania ludzi lub idei, których nie lubimy.

Luźny stosunek do retoryki zaostrzył nie tylko debatę polityczną, ale i pamięć historyczną. Kiedy polityk partii republikańskiej porównuje podatki od własności do holokaustu, tak jak zrobił to jeden z kandydatów na senatora w 2014 r., masowy mord na Żydach zostaje strywializowany tak bardzo, że traci znaczenie. Mniej więcej to samo się dzieje, kiedy Trump jest porównywany do Hitlera czy Mussoliniego.

W efekcie nasza uwaga zbyt łatwo odwraca się od prawdziwych zagrożeń nowoczesnej demagogii. Nie jest przecież trudno Trumpowi - albo Holendrowi Geertowi Wildersowi, albo Putinowi, albo Duterte - odeprzeć zarzuty o byciu faszystą czy nazistą. Tacy politycy mogą być odrażający, ale nie organizują umundurowanych grup szturmowych, nie budują obozów koncentracyjnych ani nie domagają się ustanowienia państwa korporacyjnego. Putin jest tego najbliżej, ale nawet on nie jest Hitlerem.

Oczywiście, brak pamięci i ignorancja dotycząca przeszłości idzie w obie strony. Kiedy młody holenderski pisarz, sympatyzujący z nową falą populizmu, wyraża swoją antypatię wobec krajowej "kulturalnej elity" za promocję "atonalnej muzyki" i innych aroganckich form brzydoty, zamiast stawiać na zdrowe piękno doceniane przez zwykłych ludzi, zastanawiam się, czy wiedział o kampanii nazistów przeciw "zdegenerowanej sztuce"? Muzyka atonalna, raczej nie będąca dziś żadną innowacją, była dokładnie takim typem rzeczy, której poplecznicy Hitlera nienawidzili - i ostatecznie jej zakazali.

W dzisiejszych politycznych bombastach można dostrzec też inne echa naszej najciemniejszej historii, rzeczy, które kilka dekad temu sprawiłyby, że każdy polityk, który ich używa, zostałby wyrzucony na margines. Podsycanie nienawiści do mniejszości, szczucie na prasę, podburzanie tłumów przeciwko intelektualistom, finansjerom czy komukolwiek, kto mówi w więcej niż jednym języku, nie było częścią polityki głównego nurtu, bo wystarczająco wielu ludzi nadal rozumiało niebezpieczeństwo takiej retoryki.

Jasne jest, że dzisiejsi demagodzy nie przejmują się zbytnio tym, co prześmiewczo nazywają "poprawnością polityczną". Mniej jasne jest, czy mają wystarczająco dużo historycznego wyczucia, by wiedzieć, że igrają z potworem, który powojenne pokolenia uznawały z nadzieją za martwego, ale który - co dziś wiemy - tylko spał, czekając na to, aż zapomnienie o przeszłości będzie w stanie go zbudzić.

Nie znaczy to, że wszystko, co mówią populiści, jest nieprawdą. Hitler też miał rację, zauważając, że masowe bezrobocie było wielkim problemem w Niemczech. Wiele z problemów, na które wskazują agitatorzy, są w rzeczy samej warte krytyki: mętność procesów Unii Europejskiej, dwulicowość i chciwość bankierów z Wall Street, brak chęci do zmierzenia się z problemami wywołanymi przez masową imigrację, brak zrozumienia dla poszkodowanych przez ekonomiczną globalizację.

To wszystko problemy, których partie polityczne mainstreamu nie chciały lub nie potrafiły rozwiązać. Ale kiedy dzisiejsi populiści zaczynają o te trudności obwiniać "elity", jakiekolwiek by one nie były, oraz nielubiane mniejszości etniczne i religijne, brzmią zbyt podobnie do wrogów liberalnej demokracji z lat 30.

Prawdziwym znakiem rozpoznawczym antyliberalnego demagoga jest mowa o "zdradzie". Kosmopolityczne elity wsadziły "nam" nóż w plecy; stoimy nad przepaścią; nasza kultura jest zagrożona przez obcych; nasz naród znów może być wielki, jeśli pozbędziemy się zdrajców, zamkniemy ich głos w mediach i zjednoczymy "milczącą większość", aby odrodzić zdrowy narodowy organizm. Politycy i ich zwolennicy, którzy wyrażają się w ten sposób, nie muszą być faszystami, ale z pewnością mówią tak jak oni.

Faszyści i naziści z lat 30. nie przyszli znikąd. Ich idee nie były zbyt oryginalne. Przez wiele lat intelektualiści, aktywiści, dziennikarze i duchowni rozgłaszali nienawistne idee, które posłużyły jako podwaliny dla Mussoliniego, Hitlera i ich naśladowców w innych krajach. Niektórzy byli katolickimi reakcjonistami nienawidzącymi laickości i praw jednostki. Niektórzy mieli obsesję na punkcie domniemanej globalnej dominacji Żydów. Inni byli romantykami w poszukiwaniu rasowego lub narodowego ducha.

Większość dzisiejszych demagogów może być tylko mgliście świadomymi tych precedentów, jeśli w ogóle je znają. W krajach Europy Środkowej takich jak Węgry, albo w rzeczy samej Francja, mogą dobrze znać te powiązania, a niektórzy politycy skrajnej prawicy nie wstydzą się otwarcie wygłaszać antysemickich idei. Ale w większości krajów zachodniej Europy tacy agitatorzy używają swojego deklarowanego podziwu dla Izraela jako swego rodzaju alibi i zamiast tego kierują swój rasizm przeciwko muzułmanom.

Słowa i idee mają konsekwencje. Dzisiejsi populistyczni przywódcy nie powinni jeszcze być porównywani do krwawych dyktatorów z dość bliskiej przeszłości. Ale poprzez wykorzystywanie tych samych resentymentów publiki przyczyniają się do powstawania toksycznego klimatu, który może sprawić, że polityczna przemoc raz jeszcze stanie się częścią głównego nurtu.

Ian Buruma - holenderski historyk pracujący w USA, profesor w Bard College, zajmuje się demokracją, prawami człowieka i dziennikarstwem. Autor wielu książek, m.in. "Murder in Amsterdam: The Death of Theo Van Gogh and the Limits of Tolerance" i "Year Zero: A History of 1945".

Copyright: Project Syndicate, 2016

Źródło artykułu:Project Syndicate
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Zobacz także
Komentarze (153)