ŚwiatHugo Chávez - rewolucjonista numer jeden XXI wieku

Hugo Chávez - rewolucjonista numer jeden XXI wieku

Uważa się za rewolucjonistę numer jeden XXI wieku. Opluwa Stany Zjednoczone, ściska się z wyklętymi przez Zachód dyktatorami, co chwila też wieszczy nową wojnę. Kim jest Hugo Chávez, przywódca Wenezueli, spadkobierca Simóna Bolívara, Fidela Castro i Ernesto Che Guevary? I czego jeszcze możemy się po nim spodziewać?

Hugo Chávez - rewolucjonista numer jeden XXI wieku
Źródło zdjęć: © AP | Fernando Llano

27.06.2012 | aktual.: 27.06.2012 09:51

Hugo Chávez, podpułkownik spadochroniarzy i wykładowca na uniwersytecie wojskowym, już na początku lat 80. obrał kurs na politykę. W 1982 roku utworzył Boliwaryjski Ruch Rewolucyjny 200 (Movimiento Boliviariano Revolucionario 200, MBR-200), nawiązujący do osoby Simóna Bolívara, bohatera walk o wyzwolenie Ameryki Południowej spod władzy Hiszpanii. Jak pisał Richard Gott, biograf Cháveza, na początku był to "raczej polityczny krąg naukowy niż spisek wywrotowców", później jednak członkom MBR-200 zamarzyło się przejęcie władzy w kraju.

Tak oto dekadę później, w 1992 roku, Chávez stanął na czele zamachu stanu przeciwko prezydentowi Carlosowi Andrésowi Pérezowi. Przewrót się nie udał, a jego przywódca trafił na ponad dwa lata do więzienia. Zapadł jednak w pamięci Wenezuelczyków, którzy mieli już serdecznie dość skorumpowanych i nieudolnych rządów chadeckiej COPEI i socjaldemokratycznej Acción Democrática. Rzucone wtedy ziarno zakiełkowało sześć lat później. Chávez wygrał wybory prezydenckie i rozpoczął rewolucję boliwariańską oraz budowę "socjalizmu XXI wieku".

Grabolucja

Chávez, który sam wywodzi się z nizin społecznych (jego rodzice byli ubogimi nauczycielami), doszedł do władzy dzięki poparciu klasy średniej i - przede wszystkim - biedoty. W swoich płomiennych przemówieniach piętnował korupcję i nieudolność dotychczasowych władz, obiecywał poprawę warunków życia i wyzwolenie spod imperialistycznego jarzma. Kilkanaście miesięcy temu wiceprezydent Elías Jaua mówił z okazji rocznicy objęcia władzy przez Cháveza, że jego rządy to "dwanaście lat budowy kraju, władzy ludowej i kroczenia drogą rewolucji". Jednak ta droga, według samych Wenezuelczyków, jest dużo bardziej wyboista, niż sobie to przed laty wyobrażali.

Czytaj również: USA stoją za nowotworami prezydentów?

- Żyjemy w świecie skrajnej przemocy, deficytu podstawowych dóbr, korupcji, oszustwa, walki społecznej i tysiąca innych złych rzeczy, o których moglibyśmy rozmawiać całymi dniami. Jakość życia w Wenezueli bardzo się pogorszyła. Przeżywamy zastój edukacji, infrastruktury, ekonomii, turystyki, służby zdrowia. Żyjemy w świecie skrajnej przemocy, deficytu podstawowych dóbr, korupcji, oszustwa, walki społecznej i tysiąca innych złych rzeczy, o których moglibyśmy rozmawiać całymi dniami - wylicza Daniel Garcia, 24-letni architekt z Caracas. Mimo iż rząd Cháveza na każdym kroku stara się pokazać światu, jak dobrze radzi sobie socjalistyczna Wenezuela, Daniel jest tylko jednym z wielu, którzy sytuację w kraju oceniają bardzo źle.

Heraclio Pinto: "Jestem przekonany, że dni tego reżimu są policzone. Wraz z nim zmierzamy ku katastrofie. Żaden Wenezuelczyk tego nie chce".

Edgar Moreno: "12 lat rządów Cháveza to 12 lat recesji".

Ciro Rodriguez: "Nie trzeba być dobrym politologiem, żeby wypowiedzieć się na ten temat. Ja wiem tyle, że muszę obejść kilka sklepów, żeby kupić dwa kilogramy czegokolwiek, bawię się piłką, bo nie mam pracy i śnię o technologii, bo do mojego ranczo nie dociera internet".

Carlos Martinez: "Od dwunastu lat trwania grabolucji (robolución)* boliwariańskiej, to co osiągnęliśmy, to głód, bieda i zniszczenie".

Jher1960: "Jest mnóstwo osiągnięć społecznych i humanitarnych Cháveza. Jego rządy skupiają się na jednostce ludzkiej, nie na reprodukcji bogactw. (…) Wenezuela jest najbardziej demokratycznym krajem na naszej planecie. Niech żyje Rewolucja Boliwiariańska!".

To kilka wypowiedzi z forum, na którym poproszono Wenezuelczyków o skomentowanie dotychczasowych rządów prezydenta. Takich opinii, jak ta ostatnia, pojawiło się niewiele.

Cháveza tradycyjnie punktuje też opozycja, zjednoczona pod banderą Biura Jedności Narodowej (Mesa de la Unidad Nacional, MUD). Już w ubiegłym roku wydała komunikat, w którym wylicza, co Chávez zrobił dla swoich rodaków. A właściwie - czego nie zrobił.

Zdaniem MUD, "socjalizm XXI wieku" nie rozwiązał żadnych problemów, z którymi borykała się Wenezuela, a wręcz przeciwnie - stał się przyczyną największych nieszczęść kraju: postępującego ubożenia społeczeństwa, mimo zapewnień, że jest wręcz odwrotnie, szalejącej inflacji, która sięga prawie 30 proc. i jest najwyższa w całej Ameryce Południowej, i nie mniej wściekłej przestępczości, której najbardziej tragicznym odzwierciedleniem jest 130 tysięcy ofiar mordów w ciągu ostatniej dekady.

- Znasz osobiście kilka osób, które zostały zabite? Każdego dnia brutalnie ginie kolejny tysiąc ludzi. (…) W miastach nikt nie wychodzi nocą na ulice, bo się boi - opisuje Juan Raul Ernesto, 28-letni adwokat z 300-tysięcznego miasta portowego Cumaná w północnej części kraju.

*gra słów: grabież i rewolucja (z połączenia hiszp. robar - ‘grabić, kraść’ i revolución - ‘rewolucja’) Opozycja obwinia obecne władze nawet o wzrost śmiertelności dzieci do piątego roku życia i kobiet w okresie okołoporodowym, tragiczny stan infrastruktury, niski poziom wykształcenia Wenezuelczyków i rosnącą dziurę na rynku mieszkaniowym, która wynosi obecnie 2,2 miliona lokali. Chávezowi "dostaje się" także za zmniejszenie wydajności rodzimej gospodarki, spowodowanej uzależnieniem kraju od dostaw żywności i innych dóbr z zagranicy. Edgar Moreno podaje prosty przykład: jeszcze w latach 90. Wenezuela importowała tylko 1 proc. mięsa; dziś jest to 59 proc.

Eksperci, z którymi rozmawiała hiszpańska agencja prasowa EFE, za największą porażkę gabinetu Cháveza uznają jednak sztandarowe hasło jego rządów - reformę socjalną, której przeprowadzenie obiecuje on od ponad dekady, a której do dziś ani widu, ani słychu. Ale zwracają oni równocześnie uwagę na sukcesy, którymi szczycą się zwolennicy prezydenta-rewolucjonisty: zmniejszenie bezrobocia i reformę służby zdrowia. Zdaniem jego przeciwników, to tylko jedna, wypolerowana na pokaz, strona medalu.

Opozycja wskazuje, że zwiększenie zatrudnienia wynika przede wszystkim z napompowania instytucji państwowych niepotrzebnymi stanowiskami, które obsadzają zwolennicy Cháveza: w 1998 roku w Wenezueli było 900 tysięcy urzędników państwowych, dwanaście lat później - już 2,3 miliona. Kolejne kilka milionów osób pracuje w szarej strefie, więc o opiece socjalnej mogą one jedynie pomarzyć. Według MUD, w takiej sytuacji może być to nawet co drugi aktywny zawodowo Wenezuelczyk.

Dziury w raju

- Życie w Wenezueli pogorszyło się, odkąd Chávez przejął władzę. Ten kraj nieźle prosperował ekonomicznie, mogliśmy być pewni zatrudnienia, mieliśmy dobre szpitale, edukacja zajmowała pierwsze miejsce i, co najważniejsze, było bezpiecznie na ulicach - wspomina Juan Raul.

Daniel Garcia mówi z kolei, że ośrodki zdrowia i szkoły oraz punkty dystrybucji żywności dla ubogich, za których stworzenie chwalony jest rząd Cháveza, to "miejsca-widma". - Jeśli żyjesz w dzielnicy nędzy i idziesz do szpitala publicznego, bądź pewna, że odeślą cię gdzie indziej, stamtąd jeszcze dalej i tak w kółko. Nie mają po prostu środków, by zająć się nawet drobnymi urazami czy ciężarnymi. To samo dzieje się w centrach dystrybucji żywności: jeśli odstoisz swoje w gigantycznej kolejce, jedzenie, które dostaniesz, i tak będzie bardzo złej jakości. A szkoły? Zarządzają nimi niekompetentni nieudacznicy. To niebywałe, ale często nawet gdy ktoś wytrwa do końca edukacji, nie umie czytać ani pisać - wylicza Daniel.

Dodaje, że jego ojczyzna "wygląda tak samo, jak czterdzieści lat temu". - Drogi, autostrady, mosty, budynki użyteczności publicznej popadają w ruinę, a nowe są byle jakie - bo przetargi na ich realizację wygrywają ludzie i firmy, które nie mają pojęcia o tym, co robią, a pieniądze zagrabiają rządzący - mówi.

Notowań Cháveza nie podniosły też klęski żywiołowe, które jedna po drugiej spadły na Wenezuelę w ostatnich latach. Najpierw trzęsienie ziemi i powódź w 2009 roku, później największa od ponad 60 lat susza, a zaraz po niej - kolejna powódź. Podczas suszy Chávez wprowadził racjonowanie wody i prądu (bo za dostarczenie 73 proc. energii elektrycznej w kraju odpowiada zapora wodna Guri na rzece Caroni), zdymisjonował ministra energetyki, wydłużył o trzy dni święta wielkanocne, a obywatelom zalecał, by darowali sobie pluskanie w wannie i śpiewy pod prysznicem i poświęcali na kąpiel maksymalnie trzy minuty dziennie. Jego zwolennicy jeszcze jakoś przełknęli tę gorzką pigułkę - rewolucja wymaga poświęceń. Ale krytycy nie zostawili na Chávezie suchej nitki: jak to możliwe, że kraj leżący na żyle (czarnego) złota, będący piątym w świecie eksporterem ropy naftowej, nie jest w stanie zadbać o własną infrastrukturę energetyczną?

Przez kataklizmy nabrzmiał jeszcze jeden problem, który już wcześniej spędzał sen z powiek rządzącym, a po powodziach z 2010 i 2011 roku urósł do rozmiarów głębokiego kryzysu. Chodzi o dziurę na rynku mieszkaniowym, a właściwie ogromną wyrwę w postaci 2,2 miliona rodzin bez własnego lokum. Populistyczne zagrywki, jak sprezentowanie domu (z budżetu państwa, nie własnego) swojej trzymilionowej fance na serwisie społecznościowym Twitter, to za mało. Poza tym pozostałe 2 999 999 jego fanów mogło poczuć się rozczarowanymi. Być może nie na długo, bo Chávez zapowiedział już, że do 2019 roku wybuduje ponad dwa miliony mieszkań dla najbardziej potrzebujących. Czy wykona 200 proc. planu, w ciągu sześciu lat, skoro nie wykonał podstawowego (zapewnienia mieszkań 1,2 miliona rodzin zanim ostatnia powódź pozbawiła dachu nad głową kolejny milion), w ciągu dwunastu? Póki co Chávez przynajmniej stara się sprawić wrażenie, że tak. Już teraz, w ramach kampanii przedwyborczej, jak grzyby po deszczu wyrastają mieszkania
komunalne.

La dictadura

"W Wenezueli nie ma dyktatury, jest ‘prawie’ dyktatura. To znaczy - jest demokratura", pisał w styczniu 2010 roku Krzysztof Mroziewicz na łamach "Polityki". Kolejne posunięcia Cháveza są dowodem na to, że koszmar dyktatury powoli staje się jawą. Dodajmy: dyktatury proletariatu, bo Chávez obsadził wszystkie możliwe stołki państwowe ludźmi z nizin społecznych. - Jeśli w jakichkolwiek wcześniejszych wyborach głosowałaś przeciwko prezydentowi, nie masz prawa pracować w instytucjach państwowych, albo jeśli pochodzisz z regionu, który sprzeciwił się jego rządom, nie masz przywilejów czy praw, które mają regiony popierające go. Na przykład ośrodki uniwersyteckie, które zdecydowały się skrytykować prezydenta, zostały pozbawione funduszy. Takich przykładów można by mnożyć - wylicza Daniel.

Kolejnym symptomem "dyktatorskiej gorączki", na jaką zapaść miał Chávez, było ciche przejęcie kontroli nad systemem sądownictwa. Arbitralne zatrzymania opozycjonistów są dziś na porządku dziennym - dość przywołać przykład szefa wspierającej opozycję telewizji Globovision Guillermo Zuloagi, emerytowanego generała Antonio Rivero czy polityka i byłego kandydata na prezydenta Oswalda Alvareza Paza.

Zuloagi "podpadł" władzy, gdy podczas forum Stowarzyszenia Prasowego Ameryki Południowej w Arubie stwierdził, że w Wenezueli ograniczane są prawa człowieka. - Nie można mówić o swobodzie wypowiedzi w kraju, w którym rząd używa siły, by zamykać media - powiedział, a kilka tygodni później już siedział za kratkami, podczas gdy prokuratorzy przygotowywali akt oskarżenia o głoszenie "fałszywych i poważnych" zarzutów pod adresem prezydenta.

Gen. Rivero został wezwany do prokuratury, by odpowiedzieć na zarzuty ujawnienia tajemnicy wojskowej. Wcześniej skrytykował wpływy kubańskie w siłach zbrojnych Wenezueli. Stwierdził, że jest to "bierna inwazja". Wyraził również ubolewanie nad "upolitycznieniem" wojska. Powołał się przy tym na slogan, którzy wykrzykują żołnierze salutując: "Socjalistyczna ojczyzna albo śmierć".

Z kolei Alvarez Paz naraził się oskarżeniem rządu o wspieranie organizacji terrorystycznych po tym, jak władze Kolumbii ujawniły, że w komputerach przechwyconych w kryjówce "numeru dwa" lewicowej partyzantki FARC znaleziono dowody na dofinansowanie organizacji, uznawanej w Stanach Zjednoczonych i Unii Europejskiej za terrorystyczną, kwotą w wysokości 300 milionów dolarów (później władze w Bogocie przyznały, że tak naprawdę danych takich w przejętych komputerach nie było).

Arbitralne zatrzymania takich osobistości rozsierdziły kardynała Jorge Urosa. Stwierdził on, że Chávez wykorzystuje wymiar sprawiedliwości, by karać swoich oponentów, i wezwał Wenezuelczyków, by wyszli na ulice. Jednak każdej antyprezydenckiej demonstracji zawsze towarzyszy kontrdemonstracja jego zagorzałych zwolenników.

Tak było w przypadku wprowadzenia czterogodzinnych przerw w dostawie prądu w 2010 roku czy po zakazie nadawania przez telewizje kablowe kanału RCTV, najstarszej w Wenezueli prywatnej stacji telewizyjnej, bo nie wyemitowała przemówienia prezydenta. Złamała tym samym obowiązujące od niedawna prawo, gwarantujące możliwość narzucania telewizjom przez władze programów prorządowych. W obronie wolności słowa stanęli studenci, organizacja Reporterzy bez Granic, a nawet przedstawiciele wenezuelskiego kościoła katolickiego. W dwóch największych miastach - Caracas i Maracaibo - przeciwnicy Cháveza wyszli naprzeciw jego zwolennikom, a policja użyła gazu łzawiącego, by rozproszyć zgromadzone kilkutysięczne tłumy.

Zobacz zdjęcia: Uliczne walki w obronie stacji RCTV

Sprawa RCTV odbiła się najszerszym echem, ale czystki w mediach rozpoczęły się już wcześniej - w połowie 2009 roku, gdy rząd Cháveza odebrał licencję 32 stacjom radiowym i dwóm niewielkim stacjom telewizyjnym.

Ze sterowaniem krajem na mieliznę dyktatury może wiązać się jeszcze jedna aktywność Cháveza - nacjonalizowanie gospodarki. Jego rząd zdążył już upaństwowić przemysł naftowy (w 2005 roku przejął kontrolę nad aktywami firm obsługujących sektor naftowy) czy przekazać wojsku kontrolę nad fabrykami przetwarzającymi ryż. W porównaniu z tym otwarcie sieci 35 państwowych supermarketów, przejętych od francuskiej firmy Cada, nie robi wrażenia, ale otwiera furtkę do rozprzestrzenienia innej choroby, na którą zapadają ludzie Cháveza.

- Nigdy wcześniej żaden rząd nie był tak skorumpowany, jak obecny! Wysocy urzędnicy państwowi, mieszkający poza granicami kraju, pławią się w najbardziej ekstrawaganckich dobrach, jakie może sobie wyobrazić bogacz. Większość z nich to ludzie z nizin społecznych, którzy obłowili się w krótkim czasie i którzy poza tym są powiązani z grupami przestępczymi, odpowiedzialnymi za przemoc, przemyt broni i narkotyków - uważa Daniel.

To z kolei prowadzi do kolejnego niepokojącego zjawiska, które pogrąża Wenezuelę. - Prezydent Chávez wygrał wybory i ma społeczną legitymację (do sprawowania rządów), ale skupił się na byciu prezydentem jednej grupy Wenezuelczyków i stara się poróżnić obywateli - mówił Zuloaga na wspomnianym już forum Stowarzyszenia Prasowego Ameryki Południowej.

Daniel wyraża się bardziej bezpośrednio: - Dziś, dzięki radykalnym i pełnym przemocy przemówieniom prezydenta, w Wenezueli trwa walka klasowa, jakiej ten kraj nigdy wcześniej nie doświadczył.

Kto ze Stanami, ten nie z nami

W polityce zagranicznej Chávez jest ewenementem na skalę światową. Wydaje się, że nie prowadzi zakulisowych gierek, tylko bez cienia krępacji wskazuje palcem, kto jest jego sprzymierzeńcem, a kto wrogiem. Pierwsze miejsce na tej drugiej liście od lat zajmują Stany Zjednoczone i ich najbardziej znienawidzone przez wenezuelskiego rewolucjonistę numer jeden "wynalazki": kapitalizm i imperializm.

Zobacz zdjęcia: Prezydenci, którzy sprzeciwiają się USA - Prezydent kraju powinien uprawiać politykę przez duże Pe i jakiekolwiek radykalne działanie czy dyskurs wobec obcych rządów, z którymi nie sympatyzuje, odbija się na wszystkich Wenezuelczykach, wśród których przynajmniej połowa nie zgadza się z jego opiniami. Ma dbać o interes kraju, rozumieć, że żyjemy w świecie zglobalizowanym, w którym potrzebujemy również krajów prawicowych, żeby przetrwać. Pozostałe lewicowe kraje prowadzą bardziej sensowną politykę i bardziej racjonalny dialog z innymi głowami państw - wyjaśnia 24-latek z Caracas.

O tym, że Wenezueli trudno będzie poprawić swoją kondycję gospodarczą bez współpracy ze Stanami Zjednoczonymi, jest przekonany także Juan Raul. - Jeśli chodzi o sprawy zagraniczne, nie zgadzam się z polityką konfrontacji ze Stanami Zjednoczonymi, którzy są jednym z głównych odbiorców naszej ropy naftowej. Większość wpływów do naszej kasy pochodzi właśnie stamtąd. Chávez utrzymuje bliskie relacje z Kubą, Rosją i Iranem, żeby móc kupować broń, zamiast zainwestować te pieniądze w obronność kraju i wojskowe technologie.

Wenezuelski prezydent dał się też poznać, jako polityk w gorącej wodzie kąpany. Ile razy czuł już podmuchy "wichrów wojny" - trudno zliczyć. Kilkakrotnie gotów był już wysyłać ciężką artylerię na granicę z Kolumbią - największym sojusznikiem USA w Ameryce Południowej. Powody były różne: planowane dopuszczenie Stanów Zjednoczonych do kolumbijskich baz wojskowych (ostatecznie nie doszło do skutku), przygraniczne tarcia między lewicowymi i prawicowymi partyzantkami w Kolumbii, które są odbierane jako próby zdestabilizowania rządu w Caracas czy oskarżanie Cháveza o udzielanie schronienia FARC.

Kilkakrotnie prezydent Wenezueli ogłaszał co prawda, że gotów jest "odwrócić kartę" i rozpocząć nowy, oparty na współpracy i przyjaźni, rozdział w historii relacji z Kolumbią. Do tej pory jednak sąsiad zawsze popełniał jakiś błąd, który znów powodował zerwanie stosunków dyplomatycznych, a prezydenta Cháveza zmuszał do wypowiedzenia ostrych słów pod adresem rządu w Bogocie.

Podobna huśtawka nastrojów towarzyszyła pierwszym miesiącom kadencji Baracka Obamy. Chávez wspierał kandydata demokratów w wyścigu do prezydenckiego fotela: nazywał go "czarnym człowiekiem, który ma zostać prezydentem USA", natomiast o jego oponencie Johnie McCainu mówił, że "wydaje się być człowiekiem wojny". Jednak pół roku później, już po objęciu przez Obamę urzędu prezydenta, określił go mianem "biednego ignoranta". Odniósł się tymi słowami do wypowiedzi Obamy na temat "eksportu terroryzmu".

Nic więc dziwnego, że wszyscy obawiali się konfrontacji obu przywódców podczas V Szczytu Obu Ameryk, który odbył się miesiąc później. Tymczasem Chávez - w geście pojednania - podarował Obamie dzieło urugwajskiego dziennikarza Eduardo Galeano pt. "Otwarte żyły Ameryki Łacińskiej: pięć wieków plądrowania kontynentu". Nie przeszkodziło mu to znów miesiąc później, w maju 2009 roku, zagrozić wystąpieniem z Organizacji Państw Amerykańskich, bo… podporządkowana jest ona interesom USA.

W grudniu tego samego roku znów ciskał gromy w USA. Tym razem zarzucił bogatym krajom, którym "przewodzą USA", o próby "sabotowania" obradującego w Kopenhadze szczytu w sprawie zmian klimatycznych, kilka dni później oskarżył Holandię o to, że zezwala USA na uzbrajanie holenderskich wysp u wybrzeży Wenezueli, by przygotować stamtąd atak militarny na jego kraj, a w końcu postawił armię w stan gotowości z powodu naruszenia przestrzeni powietrznej jego kraju przez bezzałogowy samolot szpiegowski.

Jakkolwiek słuszne bądź nie są antyimperialistyczne i antykapitalistyczne poglądy Cháveza, schizofreniczne posunięcia w relacjach ze Stanami Zjednoczonymi i Kolumbią sprawiają, że tracą one wiarygodność. Wobec Rosji czy Iranu prezydent jest zdecydowanie bardziej konsekwentny. Z Moskwą łączą go opiewające na miliardy dolarów kontrakty na zakup broni i plany wspólnej budowy elektrowni atomowej w Wenezueli, z drugim - współpraca gospodarcza i ideologia. Zdaniem Cháveza, Teheran i Caracas ramię w ramię "stawiają czoła temu samemu wrogowi, którym jest imperium Stanów Zjednoczonych i jego lokaje" .

Dwie wróżby, dwa światy

Gdy Hugo Chávez po raz pierwszy rozsiadał się w fotelu prezydenckim w 1998 roku, był jeszcze młodym, pełnym energii i pasji wojskowym. Dziś, czternaście lat i walkę z nowotworem później, nie jest już tym samym człowiekiem. Ale i Wenezuelczycy się zmienili. Czy Chávez po raz kolejny zwycięży w plebiscycie popularności i pozostanie u steru przez następne sześć lat? Dotychczas wygrywał, ale jego przewaga rzadko, zwłaszcza jak na państwo z pogranicza dyktatury, była zdecydowana: w wyborach w 1998 roku poparło go 56 proc. w 2002 roku, gdy opozycja próbowała odsunąć go od władzy w trybie referendum - 58 proc. 2006 roku - rekordowe 63 proc. a w referendum trzy lata później - 54 proc.

Wsłuchując się w głos Wenezueli, który niesie się po forach internetowych, jego ponowne zwycięstwo jest wątpliwe. Jednak 7 października może okazać się, że nie jest to głos najdonośniejszy - w końcu ci, którzy jeszcze wierzą w zwycięstwo XXI-wiecznego socjalizmu, raczej nie mają dostępu do internetu.

Czy Chávez wygra wybory? Na dwoje babka wróżyła. Tak jak jego rządy na dwoje podzieliły społeczeństwo.

Aneta Wawrzyńczak, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)