PolskaHimalaista z dwójami w szkole

Himalaista z dwójami w szkole

Studiował 10 lat, wziął cztery urlopy dziekańskie. W przerwach zdobywał ośmiotysięczniki. O znakomitym wrocławskim alpiniście Aleksandrze Lwowie pisze "Polska Gazeta Wrocławska".

Himalaista z dwójami w szkole
Źródło zdjęć: © WP.PL

25.09.2009 | aktual.: 25.09.2009 12:11

Wprawdzie urodził się w Krakowie, ale od trzeciego roku życia mieszka w stolicy Dolnego Śląska. Wychował się na Krzykach, w niedalekim sąsiedztwie parku Południowego.

- Trudno wyobrazić sobie piękniejsze miejsce na spędzanie dzieciństwa - twierdzi.
Dziś jednak najbardziej znany wrocławski himalaista unika wielkich miast, tłumów, galerii handlowych i zarzeka się, że nigdy nie pojechałby na last minute do Egiptu.

- Za dużo tam turystów, europejskiej cywilizacji i drinków z palemką - mówi, wzdrygając się, Lwow.
Góry pokochał, gdy miał szesnaście lat. A dokładnie 16,5, bo było to 12 kwietnia 1970 roku.
Ta data stanowi dziś symbol w jego życiu. To właśnie wtedy, jako uczeń Lotniczych Zakładów Naukowych - technikum na Psim Polu, postanowił się zapisać na kurs wspinaczkowy. Co roku, 12 kwietnia, jedzie w Rudawy Janowickie, by znów przejść trasę, która sprawiła, że pokochał góry. Dziś ta trasa to dla niego pestka, ale jako niespełna 17-latek był przerażony:

- To było traumatyczne przeżycie. Pamiętam, że w pewnym momencie zawisłem jakieś 15 metrów nad ziemią na węzłach samo-zaciskowych. Lina ściskała mnie pod pachami i tamowała przepływ krwi. Gdy w końcu dotarłem na szczyt, cieszyłem się, że żyję - wspomina.
Ale ta historia nie odstraszyła go od wspinaczki. Wręcz przeciwnie. Pokochał góry wielką miłością, a w głowie zaczęło mu kiełkować marzenie o zdobywaniu wielkich szczytów, nie tylko w Sudetach.

Alpinistyczną pasję trzeba było jednak pogodzić z uczelnią. Lwow skończył Lotnicze Zakłady Naukowe z tytułem technika mechanika osprzętu lotniczego i dostał się na Politechnikę Wrocławską, na Wydział Mechaniczny.
I od pierwszego roku zaczął kolekcjonować w indeksie dwóje. - Oblałem pierwszy egzamin, do którego przystąpiłem w sesji zimowej - śmieje się. - To dlatego studiowałem ponad 10 lat - dodaje. - Na szczęście udało mi się skończyć studia.

W sumie wziął cztery urlopy dziekańskie. Władze uczelni zawsze szły mu na rękę, wykładowcy wiedzieli bowiem, że Lwow nie przesiaduje w knajpach na placu Grunwaldzkim, tak jak inni kolekcjonerzy dwój z Politechniki, lecz planuje kolejne wyprawy. Minęło 9 lat "wiecznych" studiów, gdy Lwow uświadomił sobie, że jest w kropce. Zainteresowało się nim wojsko.

- A ja jestem zdeklarowanym pacyfistą i postanowiłem, że nigdy nie ubiorę munduru ani nie dotknę karabinu - opowiada. - Postanowiłem więc oblewać egzaminy z premedytacją - tłumaczy.
Z dwiema dwójami w indeksie z egzaminu z mechaniki poszedł błagać dziekan Wydziału Mechanicznego, profesor Gabryszewską, o kolejny urlop dziekański. Wykładowczyni, nie kryjąc sympatii do młodego alpinisty, powiedziała: "Panie Aleksandrze, ja panu proponuję kolejny termin". Na to zdenerwowany Lwow odpowiedział: "Ja jednak wolę urlop dziekański, pani profesor".

Na studiach Lwow organizował górskie wycieczki dla kolegów z roku. I tylko kolegów, bo dziewczyn na Wydziale Mechanicznym było jak na lekarstwo.
- Śmialiśmy się wtedy, że kobiety dzielą się na ładne i te z Politechniki - opowiada.
Długo męczył się z dyplomem. Miał pisać o koparkach, ale do maszyn budowlanych specjalnie go nie ciągnęło. Nie przychodził na konsultacje, a promotora unikał jak ognia. W końcu profesor sam zaczepił go na korytarzu. "Panie Lwow - powiedział. - Wiem, że pan kocha góry. Niech pan sam wymyśli temat swojej pracy magisterskiej". Młody himalaista postanowił pisać dyplom o badaniu wytrzymałości lin alpinistycznych.

Po prawie 11 latach studiowania obronił się na piątkę, a na podstawie swojej pracy magisterskiej napisał potem książkę.
Cztery razy zdobył Mount Everest, dwukrotnie wspiął się na K2. Był pierwszym Polakiem na Pumori. Szczyt zdobył zupełnie sam, w 7 godzin. Do tej pory nikt nie pobił tego rekordu.

Ale zapytany o największe życiowe osiągnięcie, Aleksander Lwow mówi skromnie:
- Jestem dumny z tego, że po 35 latach zawodowego uprawiania wspinaczki ciągle żyję. Czasem lepiej zawrócić 20 metrów za wcześnie, niż dwa metry za późno.

Gdy Lwow wspina się na kolejny szczyt, myśli tylko o tym, by wejść na wierzchołek. I przeżyć.
- To naprawdę ekstremalne wyprawy - tłumaczy. - Myślenie o czymkolwiek innym: rodzinie, wakacjach pod palmą czy leżeniu przed telewizorem może tylko zdemotywować - uważa.

Ale wspinaczka nie jest jego jedyną pasją. Kocha podróże, ale takie z dala od cywilizacji. Jest zagorzałym wrogiem last minute.
- Nawet jako emeryt nie pojadę na wczasy do Egiptu - zarzeka się. - By mieć udane wakacje, wystarczy mi namiot i plecak. Wolę mieć świadomość, że zdobywam coś własnymi siłami, zamiast bezczynnie wylegiwać się w słońcu i popijać kolorowe drinki - dodaje.
Góry nigdy mu się nie znudzą. - Bo jak się je pokocha, nosi się tę miłość w sercu - twierdzi. - Czasem można stracić siły, czasem trzeba zawrócić z trasy. Czasem ma się tak dość, że trzeba zrobić sobie długą przerwę. Ale kocha się zawsze.

Choć jest wrocławianinem, częściej niż w stolicy Dolnego Śląska można go spotkać w Konradowie niedaleko Lądka-Zdroju. Nosi długie włosy, które, jak twierdzi, są pewną manifestacją.

- W szkole zmuszano mnie do tego, bym nosił je równo przycięte i przyczesane. No i te koszmarne mundurki. Nie jestem żadnym rock'n'rol-lowcem, ale ta fryzura jest dla mnie jakąś manifestacją wolności - śmieje się Lwow.

Swoją pasję lubi przelewać na papier. Jest redaktorem naczelnym i jednocześnie dziennikarzem miesięcznika "Góry i alpinizm". Pisze o tym, co kocha najbardziej...

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)